Tę opowieść należało by rozpocząć niczym bajkę: daleko, daleko, wśród lasów i pól stoi sobie dworek. A w nim od kilkunastu lat mieszkają Elwira i Tomek. To urocze miejsce znajduje się niedaleko Łężeczek i kiedyś było zaniedbaną ruiną. Teraz nowi właściciele prowadzą tu gospodarstwo agroturystyczne. Prowadzą je z takim powodzeniem, że nawet pandemia nie była w stanie zniechęcić gości do przyjazdu. Zresztą w takim miejscu trudno zarazić się wirusem. Można za to zarazić się uśmiechem, patrząc na gospodarzy tryskających pozytywną energią. Kontaktu z innymi ludźmi nie ma prawie wcale. Są za to zwierzęta domowe i dzikie, grzyby w okolicznych lasach oraz świeże powietrze. Wszystko czego potrzeba do odprężenia się i zapomnienia o troskach. Dworek Wśród Jesionów to także ostoja dla doświadczonych przez los i często niechcianych zwierząt. Podobnie jak ludzie, tutaj znajdują spokój i ukojenie.
– Zawsze marzyliśmy o życiu z dala od zgiełku, z dużą liczbą zwierząt zwłaszcza koni. Nie moglibyśmy spełnić tego marzenia osiedlając się bliżej miasta, ponieważ ciężko znaleźć kawałek ziemi na tyle duży, żeby swobodnie mogły chodzić konie. Jesteśmy blokersami – śmieje się Elwira. – Tomek pochodzi z Lubonia, ja z Poznania. Tam spędzaliśmy dzieciństwo i młodość. Znudziło nam się.
W 2002 los się do nich uśmiechnął. Znaleźli i kupili swoje wymarzone miejsce – ruiny starego dworku.
I właśnie z nimi postanowiliśmy porozmawiać, poszukać recepty na szczęście i pomysłu na życie.
- Nie baliście się, że przestrzeliliście? Że zabraknie sił, funduszy, chęci?
Wierzyliśmy głęboko, że się uda. Wiedziałam co Tomek potrafi, bo nasz poprzedni dom w podpoznańskich Sadach Tomek też sam wybudował. Myślałam jednak, że budowa będzie dużo dłużej trwała i przeprowadzimy się dopiero, gdy dzieci pójdą na studia. Wykończenie dołu, doprowadzenie go do takiego stanu, który umożliwiał nam wprowadzenie się, zajęło Tomkowi trzy i pół roku.
- Tomek nadzorował prace budowlane?
On wszystko sam budował. Kupiliśmy pustostan. Dom, w którym mieszkali dawni właściciele, znajdował się tuż za obecnym parkingiem. Składał się z dwóch pokoi z kuchnią, z wychodkiem na zewnątrz. Niestety, nie wytrzymał presji czasu i zawalił się dużo wcześniej. Znamy go tylko ze starych fotografii. Budynek, który teraz jest naszym domem to dawna obora i chlew.
Wszystko co tu widać, to było żywą cegłą, brakowało dachu, po oknach zostały dziury. Musieliśmy ukształtować budynek, Malutkie, typowe dla obór, otwory okienne powiększaliśmy sami nadając im nowy kształt i ozdabiając gzymsami. Postawiliśmy kolumny, które zmieniły całe wejście do domu, zrobiliśmy wykusz w łazience, balkoniki, wykuliśmy okna w dachu. Sporo czytaliśmy i douczaliśmy się. Zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Nie ukrywam, że nie mieliśmy szerokiej wiedzy na temat budownictwa. Chcieliśmy szprosy, ale nie wiedzieliśmy, w jaki sposób mają być podzielone, nie znaliśmy proporcji. Zgłębianie fachowej literatury okazało się nadzwyczaj przydatne.
- Wprowadziliście się wcześniej niż zakładaliście. I co dalej?
Wprowadziliśmy się do wykończonego dołu obory. Początkowo miałam nadzieję, że uda mi się pogodzić zajmowanie się domem i zwierzętami, bo już wtedy pojawiły się dwa konie, z pracą oddaloną o 50 kilometrów stąd. Jeden z koni zamieszkał tu rok przed nami, a drugi dołączył do nas w dniu naszej przeprowadzki. Pierwszy został uratowany przed śmiercią, nie mieliśmy wyboru ani czasu do namysłu. Właściciel określił się jasno albo kupujemy natychmiast albo zwierzę idzie na rzeź. Zadzwonił do rzeźni, dowiedział się, ile płacili za kilogram mięsa w tym dniu i podał nam cenę. Kupiliśmy konia, lecz nie mieliśmy dla niego gotowego miejsca. Całą energię przecież poświęcaliśmy na przebudowę obory i dostosowanie jej na potrzeby budynku mieszkalnego. Na szczęście stodoła była w dobrym stanie. Tomek porzucił prace nad domem, szybko postawił boksy, doprowadził do stodoły wodę i prąd, i konik wprowadził się do nowego lokum. Nasz budynek nie nadawał się jeszcze wtedy do zamieszkania, tak więc przyjeżdżaliśmy w każdy weekend zajmować się domem i koniem. W ciągu tygodnia przychodził sąsiad go nakarmić. Po roku w dniu, w którym się wprowadzaliśmy dołączyła do nas kobyłka, bardzo stara, żyjąca w tragicznych warunkach. Mieszkała w wąskim i niskim chlewiku przy oborze. Strop znajdował się tuż nad jej głową, pomieszczenie było ciemne. Właściciel kupił ją jako klacz hodowlaną, ale zafundował jej regularne bicie. W wyniku stresu klacz nie potrafiła podjąć roli matki, rodziła kilka razy, lecz nie karmiła młodych. Źrebięta umierały, właściciel wpadał w furię, w końcu postanowił się jej pozbyć. I tak trafiła do nas, gdzie spędza spokojną starość.
- Jak dowiadywaliście się o tych koniach?
Zawsze był to przypadek. Córka jeździła wtedy konno i jak to w niewielkim środowisku bywa, informacje przekazywane są szybko.
- Wspominaliście, że planowaliście przeprowadzić się dopiero gdy dzieci pójdą na studia. Tymczasem udało się tego dokonać wcześniej.
Gdy remontowaliśmy dom, syn chodził jeszcze do podstawówki, a córka do gimnazjum. Pokochaliśmy jednak to miejsce całym sercem i jak tylko zaistniała możliwość osiedlenia się już na stałe, natychmiast z niej skorzystaliśmy. Chociaż nie obyło się bez rozterek. Uważaliśmy, że syn powinien jednak rozpocząć naukę w gimnazjum w Tarnowie Podgórnym, czyli w pobliżu starego miejsca zamieszkania. Tam też chodziła starsza córka. Syn jednak zdecydowanie odmówił. Uznał, że woli iść do szkoły w Pniewach, pomimo że nie znał tutaj nikogo. Córka, ponieważ pozostał jej rok nauki, dojeżdżała codziennie do szkoły. Początkowo udawało się godzić jedno z drugim. Do czasu. Pewniej bardzo śnieżnej zimy musiałam wstawić się w pracy o 6:30, by otworzyć przedszkole. Wyjechałam koło piątej, przypuszczając, że warunki na drogach mogą być utrudnione. Nagle, już na trasie, tuż przed moim samochodem zawaliła się wielka brzoza. Spędziłam kilka godzin czekając na przyjazd straży i pocięcie drzewa. Przedszkole otworzyła i zaopiekowała się dziećmi pani woźna, która na szczęście mieszkała w pobliżu i nie miała problemów z dojazdem. Wtedy uświadomiłam sobie, że chyba te dojazdy trochę mnie przerastają. Zrezygnowałam z pracy i podjęłam naukę w Studium Hodowli Koni. Uznałam, że skoro mamy już te zwierzęta, powinnam zapewnić im w miarę fachową opiekę. Po ukończeniu Studium pojawiła się malutka pustka w życiu. Dbałam o dom i zwierzęta, ale w ciągu dnia, gdy rodzina rozjechała się do pracy i szkoły, czułam się nieco samotna.
- I tak zrodził się pomysł na agroturystykę.
Pomysł podsunęli znajomi. I okazał się strzałem w dziesiątkę. Argumenty okazały się bardzo przekonujące, faktycznie siedziałam sama i brakowało mi kontaktu z ludźmi. Perspektywa nawiązania nowych znajomości, odbudowania nowych była bardzo kusząca. Zakasaliśmy więc rękawy i rozpoczęliśmy przebudowę góry obory. Właśnie tam znajdują się pokoje gościnne.
Projektowanie góry było nie lada wyzwaniem. Musieliśmy tak to zrobić, by przy zachowaniu konstrukcji jak najlepiej wykorzystać przestrzeń. Ustaliliśmy, jakie pomieszczenia mają się tam znajdować, oczywiście pokoje, każdy z łazienką, salon z aneksem kuchennym oraz ogólnodostępna toaleta. Wyznacznikiem były okna.
- Przebudowa góry nie kolidowała z pracą zawodową?
Tomek mistrzowsko godzi pracę zawodową z pracą w gospodarstwie. Wszystko co znajduje się na jego terenie Tomek sam przebudowywał albo tworzył od podstaw: płot, altanki, weranda, włącznie z domkiem naszej córki, który w ciągu trzech miesięcy był gotowy do zamieszkania.
- Nie kończyłeś szkoły budowlanej. Jesteś samoukiem, któremu robota pali się w rękach.
Bez przesady. Trochę dokształcać się musieliśmy, to oczywiste. I też w miarę wykonywania pewnych prac, nabiera się doświadczenia i wprawy.
- Wszędzie stąd jest daleko, jak wyglądał Wasz dzień, kiedy jeszcze pracowaliście, a dzieci chodziły do szkoły?
Tomasz do tej pory wyjeżdża o szóstej. Córkę zabieraliśmy do Tarnowa Podgórnego na zmianę, w zależności kto i na którą jechał do pracy. Czasem ją odbieraliśmy, często wracała PKS-em do Pniew. Syn do gimnazjum w Pniewach zaczął bardzo szybko dojeżdżać przez las quadem.
- Nauczyciele się nie buntowali?
Trochę były opory, ale porozmawialiśmy z nimi, wytłumaczyliśmy. To była najwygodniejsza opcja. Syn nie zawsze zaczynał o ósmej. Gdyby podwoził go tata, od szóstej z minutami musiałby czekać przed szkołą na lekcje, które zaczynały się na przykład o dziewiątej. Nie ma bezpośredniego autobusu, więc quad wydawał się najlepszym rozwiązaniem.
- Daliście synowi spory kredyt zaufania.
Zawsze wykazywał się dużym rozsądkiem, wiedzieliśmy, że nie ulegnie namowom kolegów na jakieś niebezpieczne pomysły.
- Skąd wzięły się kolejne zwierzaki?
Z reguły inwentarz nabywaliśmy z interwencji. Po koniach kolejne były świnki wietnamskie. Poznałam panią w Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt we Wronkach. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z informacją, że świnki zostaną odebrane gospodarzowi, bo żyją w okropnych warunkach. Pod swój dach przyjęliśmy dwie z nich, z których jedna uciekła. Widzieliśmy ją kilka razy w kukurydzy, ale nie chciała do nas wrócić. To było w czasach, kiedy mieliśmy bryczkę i jeździliśmy po okolicy. Okoliczności ucieczki były zresztą dość zabawne. Przyjechał weterynarz, bowiem wszyscy sugerowali wykastrowanie. Na pierwszy ogień poszedł Peluś, który ledwo co przez weterynarza schwytany, zaczął tak przeraźliwie kwiczeć, że Bronek postanowił za wszelką cenę ratować swoją męskość i dał nogę. Potem pojawiła się owca Bożena, która była główną nagrodą w naszych wiejskich dożynkach. Nie wygraliśmy jej, chociaż losów kupiłam całe mnóstwo. Owca przypadła sąsiadce, która nie hodowała zwierząt. Pojechałam dowiedzieć się, jakie ma plany względem niej. Okazało się, że latem Bożenka miała spełniać funkcję kosiarki, wyskubując trawę tu i ówdzie, a jesienią trafić do garnka. Ubłagałam sąsiadkę i owcę odsprzedała.
- Czyli inwentarz na chwilę obecną składa się z…?
Pięciu koni, osła, owcy Bożenki, świnki Pelusia, kozy Heleny, która wygląda jakby była w ciąży choć nie jest. Mamy jeszcze owcę kameruńską, z którą wiąże się kolejna śmieszna historia. Zaczęło się od brata, byłego policjanta, który na rondzie Obornickim zobaczył młodego szarego łabędzia, miotającego się między pojazdami. Wyskoczył czym prędzej z samochodu, wstrzymał ruch, złapał łabędzia, zapakował do bagażnika i zadzwonił do mnie z pytaniem, co robić. Znalazłam szybko telefon do Ptasiego Azylu, wtedy mieszczącego się przy Nowym Zoo. Dostarczyliśmy więc ptaka, przyjęli go i opisali, a my w międzyczasie nie potrafiliśmy oprzeć się chęci zajrzenia do zagródek, w których znajdowały się świnki, owieczki i osiołki. Od dawna marzyłam o osiołku, tak więc mój wzrok powędrował w stronę jednego z maluchów – Grażynki, wtedy zwanej Gracją. Spojrzałyśmy sobie w oczy i już wiedziałam, że to miłość od pierwszego wejrzenia. W rozmowie z pracownikiem Ogrodu, dowiedzieliśmy się, że Grażynkę można kupić, nie od razu co prawda, bo piła jeszcze mleko matki, ale dokonaliśmy rezerwacji, i po kilku tygodniach ośliczka zamieszkała z nami. To dopiero początek historii prowadzącej do owcy kameruńskiej. Po pewnym czasie zadzwoniła do mnie pani z Ogrodu Zoologicznego, która sprzedała nam Grażynę. Myślałam, że dzwoni, by dopytać o zdrowie byłej podopiecznej. Tymczasem sprawa wyglądała inaczej. Owca kameruńska urodziła dwoje młodych, lecz karmiła tylko jedno. Drugie skazane zostało na karmienie butelką, ale jak karmić malucha, który potrzebuje jedzenia wtedy, kiedy jest głodne, a nie w porach ustalonych przez pracowników Zoo. To stanowiło duży problem dla obu stron. Opiekunka tak bardzo zaangażowała się w opiekę nad maleństwem, że po pracy pakowała ją do samochodu, zawoziła do domu, a mieszkała w bloku w dodatku bez windy. Owieczka zarekwirowała kanapę, a że szybko rosła, miejsca na kanapie zaczęło równie szybko brakować, co utrudniało domownikom swobodne funkcjonowanie w określonej przestrzeni. Tak więc chcąc nie chcąc, przybrana mama zadzwoniła z nas z propozycją sprzedania owieczki. Zgodziliśmy się bez wahania. Malutka Marzenka została przywieziona tutaj, panie udzieliły nam wskazówek dotyczących karmienia i opieki na nią i tak stała się kolejnym członkiem rodziny.
- W zwierzyńcu dominują konie, darzycie je szczególną sympatią.
Za młodych lat jeździliśmy konno, nasza córka też. Tomek zrobił jej nawet przeszkody, żeby mogła skakać. Pewnego razu obejrzałam w internecie film, o tym jak działa wędzidło i jaki ból zadaje koniowi. Zdałam sobie sprawę, że moja jazda nie jest dla konia przyjemnością. Są ludzie, którzy mają tak zwaną „miękką rękę” czyli wyczuwają ruchy głowy zwierzęcia. Wtedy koń nie czuje dyskomfortu. Teoretycznie można ją wypracować, ale z reguły to jest cecha wrodzona. Doświadczony instruktor jest w stanie określić, czy jeździec ma luźne nadgarstki czy nie. Można to odnieść do gry na pianinie. Dobry pianista grając, nie spina rąk w nadgarstkach. Sądzę, że Tomek ma wprawniejszą rękę. Dawniej mieliśmy konia, który cieszył się, gdy zaprzęgaliśmy go do bryczki. A my uwielbialiśmy jeździć po okolicy.
- Wnoszę, że bryczka to przeszłość. Dlaczego?
Jeździliśmy bardzo często, ale od czasu, gdy przyjmujemy gości, zrezygnowaliśmy z bryczki ze względów bezpieczeństwa. Ludzie zachowują się bardzo nieodpowiedzialnie zwłaszcza po alkoholu. Obawialiśmy się, że może zdarzyć się wypadek, który zaważy na życiu gości lub naszym. A goście bardzo chętnie z bryczki korzystali, sami proponując przejażdżkę. Z jednej strony nie potrafiliśmy im odmówić, a z drugiej, cały czas siedziałam zestresowana obciążona odpowiedzialnością za innych. Poza tym przygotowanie konia i bryczki strasznie długo trwało, dlatego sprzedaliśmy bryczkę. Nie oferujemy już ani przejazdów, ani przejażdżek wierzchem, co nie oznacza, że konie nie pracują. Zarabiają na siebie pozując do sesji ślubnych, których mamy całkiem sporo. Poza tym współpracujemy z firmą, która prowadzi kursy menadżerskie rozwoju osobowości poprzez kontakt z koniem. Dla kierowników firm niezwykle przydatna umiejętność i obecnie bardzo popularny sposób kształtowania ich osobowości.
- W jaki sposób docieracie do klientów?
Przekaz ustny uznawany jest za najlepszą formę reklamy. To sprawdza się w naszym przypadku. Znajomi przywożą swoich znajomych. Potem kolejni goście przyjeżdżają z następnymi albo polecają nas dalej. Grupy również do nas wracają. Nie potrzebujemy korzystać z portali oferujących noclegi.
- Na brak obłożenia nie możecie więc narzekać, w dobie koronawirusa również.
Od lat mamy pełne obłożenie, niezależnie od pandemii. Nasi goście dokonują rezerwacji z dużym wyprzedzeniem, nie musimy się martwić o nasz los. Tak zwane długie weekendy rezerwowane są rok wcześniej. Zdarza się, że dzwoniącym na ostatnią chwilę, muszę odmawiać.
- Oferujecie całe mnóstwo atrakcji. Musieliście włożyć wiele wysiłku w rozreklamowanie ośrodka.
O dziwo nie. W reklamę włożyliśmy bardzo mało środków. Poszła jakoś lokalnie, przekazem ustnym, znajomi znajomym i tak się potoczyło. Organizujemy przyjęcia weselne, świąteczne, sesje ślubne, udostępniamy ośrodek na szkolenia. Dużą popularnością cieszą się weekendowe zjazdy rodzinne. Jesteśmy znani i doceniani nie tylko lokalnie. Świadczą o tym liczne, przyznane nagrody za działalność agroturystyczną, ostatnią odbierałam w Belwederze. Cieszymy się, że spełniając marzenia pomagamy ludziom w odzyskaniu spokoju, poznaniu samego siebie, a przy okazji uratowaliśmy kilka czworonożnych stworzeń.
- W takim razie życzę dalszych sukcesów. Dziękuję z rozmowę i zaproszenie do tego wspaniałego miejsca.
Rozmawiała: Ewa Witkowska
Fot. Elwira i Tomek Kucharscy, ich raj na ziemi oraz liczne nagrody