„Młodzież należy od najmłodszych lat przyzwyczajać do tego, że bez wysiłku niczego na świecie nie ma, nawet prawdziwej przyjemności i rozrywki. Poprzestawanie na tym, co samo wchodzi w uszy, produkuje nieudaczników i ludzi, których nic nie może zadowolić, bo przyzwyczajeni do łatwej konsumpcji, nie chcą potem i nie potrafią wykrzesać z siebie minimum przymusu” – dowodzi prof. Krzysztof Lipka. Ale zarazem przyznaje, że jest boleśnie świadomy realiów…
- Wyznaje Pan Profesor przekonanie, że tylko muzyka klasyczna jest naprawdę muzyką, reszta – to rodzaj podróbek. Muzykę popularną czy nieco bardziej ambitny rock wrzuca Pan do jednego worka z muzycznymi odpadami. Wielbiciele Janis Joplin, Enigmy, Krzysztofa Klenczona, zespołu Brekout, SBB, Manaam ze zjawiskową Korą mogliby się poczuć oburzeni. Rock potrafi wywołać silne emocje, jego brzmienie ukształtowało styl bycia i myślenia pokolenia lat 60. czy 70. Gitara i perkusja, wyraziste dźwięki, rytm, ale także siła słów, które skłaniają do myślenia i krytykują proste wybory wygodnych ludzi. To wszystko wytworzyło wokół tego nurtu prężne subkultury, młodych ludzi, którym o coś ważnego chodziło w życiu.
Odpowiem na wszystko po kolei. Nie użyłem słowa „podróbki”, te natomiast zjawiska brzmieniowe, które Pani wymienia (z wyjątkiem Janis Joplin, tu się nie zgadzam, bo to odmiana jazzu), nie są podróbkami ani muzyki klasycznej, ani niczego innego, jest to twórczość oryginalna, tylko jako gatunek rozrywkowa. Tymczasem prawdziwie wielka sztuka nigdy nie służy do rozrywki, wypoczynku czy w ogóle jakiegokolwiek użytku. Prawdziwa wielka sztuka jest sprawą ważną i poważną, która służy rozwojowi ducha i intelektu, jej działanie polega na pobudzania człowieka do kontemplacji. Odbiera się ją w ciszy i w skupieniu, jak w filharmonii czy w muzeum, a nie we wrzasku i podskokach. Tak mniej więcej mówił o muzyce klasycznej sam Roger Scruton. A poza tym przy obcowaniu z taką poważną sztuką można oczywiście doznawać przyjemności czy odczuć relaks, ale to dotyczy tylko osób bardzo silnie zrośniętych z tą sztuką. To jednak, że ona przynosi przyjemność, a nawet to, że wychowuje i kształtuje człowieka jest jej funkcją dodatkową, uboczną. Bo przede wszystkim doskonali w człowieku duchowość, zmusza go do poszukiwania sensu i zrozumienia wszystkiego, co ludzkie, najdoskonalszych i najbardziej złożonych twórczych dokonań ludzkości. Do takiej twórczości nie należą wymienione przez Panią zjawiska, choćby dlatego, że przy ich odbiorze można rozmawiać, tańczyć, skakać, przytulać się itd., podczas gdy przy sztuce prawdziwej człowiek ją odbierający musi się zanurzyć jak najgłębiej w dziele i w sobie, obserwować i analizować swoje obserwacje i doznania, by dojść do tego, co dzieło w sobie zawiera. O zjawiskach brzmieniowych, które Pani wymienia, można co najwyżej powiedzieć, że warto by zrozumieć słowa danego utworu, gdyby to w ogóle było możliwe, a że nie jest, tym nawet ich wielbiciele zazwyczaj się nie przejmują. Tym bardziej, że zarówno języki obce, jak i maniery wykonawcze, jak i warunki odbioru tej twórczości raczej zrozumienie słów uniemożliwiają. Nie użyłem także określenia „odpady”, choć rzeczywiście wielu produktom kultury masowej taka właśnie kwalifikacja się należy. Mówiłem nawet o tym, że tego rodzaju produkcja spełnia poważną i wartościową rolę społeczną, jednak to nie zmienia faktu, że byłoby dobrze, gdyby jej odbiorcy potrafili zrozumieć, że ten rodzaj rozrywki jest tylko wstępem do dotarcia do prawdziwej sztuki i że powinni się sami nakłonić do odbioru tamtej sztuki o najwyższych walorach artystycznych i kulturowych.
Dalej, fakt, że coś budzi silne emocje nigdy nie świadczy o wartości rzeczy, bo najsilniejsze emocje budzi zawsze agresja i zbrodnia. Wiadomo doskonale, jakie wydarzenia najczęściej prowokują emocje na koncertach kompozycji rockowych, raczej mających niewiele wspólnego z doskonaleniem duchowości. Za to często uszkadzają ciało. Następnie, właśnie z tym, co Pani przywołuje, że mianowicie „gitara i perkusja, wyraziste dźwięki, rytm, ale także siła słów, które skłaniają do myślenia i krytykują proste wybory wygodnych ludzi”, właśnie zatem z tym samym można spotkać się w muzyce poważnej, tylko w postaci bardziej wysublimowanej, wyrafinowanej, udoskonalonej. Fakt, że młodzi ludzie wybierają sztukę popularną zamiast poważnej, powinien nas wszystkich zawstydzać, bo świadczy tylko tym, że świadomość spraw, o których tu mówię, w ogóle do nich nie dociera, gdyż system nauczania i kształcenia potrzeb kulturalnych w naszym systemie szkoleniowym i wychowawczym w ogóle nie funkcjonuje. Nie mam nic przeciwko wszystkim razem, nawet tym najmniej wartościowym produktom kultury masowej, tylko należałoby podnieść ich poziom i zmienić proporcje. Gdyby nowoczesna antycywilizacja nie zamieniła miejscami i nakładami prawdziwej kultury w subkulturą, młodzi ludzie szybko by od popularnej twórczości odchodzili i nie musieli się wstydzić tego, co robią dziś, to znaczy, że do prawdziwej sztuki i kultury nie dorośli i w późnym wieku wciąż podrygują w autobusach ze słuchawkami na uszach.
Natomiast subkultury to jest odrębny temat, bardzo złożony i trudny. Ma swoje dobre i złe strony, ale na pewno nie jest pozytywne to, że subkultury rodzą się i pozostają w opozycji do całości społeczeństwa (o ile o takiej całości w ogóle możemy jeszcze mówić), ale przede wszystkim właśnie w opozycji nie tylko do władz czy wyższych warstw, ale głównie do tak zwanej (po polsku oczywiście źle) „wysokiej” kultury. Wspomina Pani „prężne subkultury, młodych ludzi, którym o coś ważnego chodziło w życiu”, tylko dobrze by było, gdyby oni sami dokładnie zdawali sobie sprawę z tego, o co im chodzi. Wówczas można by z nimi dyskutować i pomóc im w sprawach, których sami rozwiązać nie potrafią.
- Ta muzyka to przecież też Pana pokolenie… I nic?… Łezka się w oku nie kręci? Przyznam, że brak sentymentu do tego rodzaju muzyki świadczy o bardzo dorosłej młodości – bez młodzieńczego buntu i poszukiwań. Tak było? Miał Pan Profesor spokojną młodość – czyli taką jak muzyka klasyczna, nie ta rockowa? Pytania te maja na celu zrozumienie, jak to możliwe, że nie pokochał Pan brzmienia rocka, silnego, przeszywającego do szpiku kości… Napakowanego emocjami po brzegi…
Rozbawiła mnie ta łezka! Muzyka mojego pokolenia jest mi całkowicie nieznana. Obracałem się w kręgu muzyki mojego środowiska, czyli domu i szkół muzycznych, od najmłodszych lat. Te wzruszenia i wzloty, jakie przeżywałem w wieku pięciu lat słuchając łatwiejszych dzieł Bacha i Beethovena przerastają wielokrotnie wszystkie estetyczne doznania moich rówieśników, którzy interesowali się muzyką młodzieżową. Proszę sobie wyobrazić, że w wieku lat trzynastu uciekałem z domu, by dotrzeć do innego miasta i wysłuchać w tamtejszej filharmonii pasji Bacha. I Pani mówi o dorosłej młodości? Dzięki mojemu muzycznemu dzieciństwu, dziecko we mnie żyje do dziś i jak o sobie dzisiaj powiadam, mając 72 lata, „jestem nastolatkiem w przeterminowanym opakowaniu”. Patrzyłem ze wzruszaniem ramiom i współczuciem na moich kolegów, którzy podskakiwali przy Beatlesach, kiedy ja doznawałem potężnych duchowych wstrząsów nad Missą solemnis Beethovena. Nie dlatego, żebym nie doceniał Beatlesów, tylko dlatego, że to to samo, co wzruszać się bajką o Krasnoludkach i sierotce Marysi, gdy ma się do wyboru powieść Dickensa. Nie miałem dorosłej młodości, co znaczy dojrzałość, zrozumiałem po pięćdziesiątce! Bunty moje były tak silne, że ojciec miał przykazane co tydzień odwiedzać dyrektora szkoły, by wysłuchać wszystkiego, co zdążyłem narozrabiać w szkole przez sześć dni i odebrać mój dzienniczek z kolejną dwóją ze sprawowania. Nie przeżyłem rocka, bo jego struktura jest w porównaniu z muzyką klasyczną po prostu prymitywna, a Brahms czy Mahler naprawdę głębiej sięgają „do szpiku kości”; mówiłem już o tym, harmonia muzyki klasycznej składa się z nieskończonej liczby akordów, podczas gdy muzyka popularna posługuje się najwyżej trzema. Tylko oczywiście trzeba to słyszeć. A można się tego nauczyć, jeśli ktoś chce. Problem polega na tym, że u nas nie ma takich mechanizmów, które nakłonią młodego człowieka, by przed dwudziestką znał i rozumiał Bacha i Beethovena, Dostojewskiego i Prousta czy też Malewicza i Kandinsky’ego. A jak wiem sam po sobie, i nie tylko, jest to w wypadku młodych ludzi całkiem możliwe, a także potrzebne i przy szykowaniu się do kariery w świecie intelektualnym nawet konieczne. Oczywiście czytanie we wczesnym dzieciństwie Dickensa wymaga pewnego wysiłku, ale tym bardziej jest właśnie wskazane. Młodzież należy od najmłodszych lat przyzwyczajać do tego, że bez wysiłku niczego na świecie nie ma, nawet prawdziwej przyjemności i rozrywki. Poprzestawanie na tym, co samo wchodzi w uszy, produkuje nieudaczników i ludzi, których nic nie może zadowolić, bo przyzwyczajeni do łatwej konsumpcji, nie chcą potem i nie potrafią wykrzesać z siebie minimum przymusu. Tymczasem całe społeczeństwo, które oczekuje przecież od przyszłych pokoleń, że poprowadzą kulturę ku dalszemu rozwojowi, ma nie tylko prawo, ale też obowiązek oczekiwać od młodych właśnie wysiłku i to wcale nie minimalnego. Ma obowiązek do tego wysiłku ich wdrażać dla ich własnego dobra. Trzeba uczyć od najmłodszych lat, że nawet rozrywka ma być ambitna, bo nie służy wyłącznie przyjemności, ale ma wychowywać i rozwijać. To z takiej postawy wynika najprawdziwsze z twierdzeń, że pożyteczne są wyłącznie te dzieła, które zmuszają nas do pokonania stawianego nam oporu, że rozwijają nas tylko te książki, które są dla nas za trudne. Dzieła, w których wszystko jest oczywiste, to tylko papka do zaklejania uszu i oczu, stępiania mózgu i marnowania czasu.
- Trudno też zrozumieć, że przekreśla Pan Profesor dorobek muzyki czysto rozrywkowej – Beatlesi, Abba, 2+1, Czesław Niemen… Fakt, proste rytmy, nieskomplikowane dźwięki, ale w tej genialnej prostocie tkwi niesamowita siła. Jeżeli uznamy, że sensem muzyki jest silne przeżycie emocjonalne, że muzyka skłania do refleksji tak jak muzyka balladowa, poezja muzyczna realizowana u nas choćby przez Magdę Umer, Marka Grechutę czy Czesława Niemena, albo że przenosi nas na inny poziom funkcjonowania i pozwala oderwać się od tego, co tu i teraz – to ta muzyka właśnie taka jest.
To nieco inaczej. Nie przekreślam niczyjego dorobku, choć bywam nieraz tego bliski (także w ocenie nowoczesnej sztuki wielkiej). Ale z drugiej strony zastosowanie przez Panią wyrażenia „genialna prostota” uważam za nadużycie. To nie jest prostota, tylko niedojrzałość, a najczęściej nawet nieporadność. Osobiście nie stosuję do rozrywki nawet słowa „muzyka”. Jak to powiadał Arystoteles, należy się trzymać złotego środka. Z wymienionych przez Panią artystów doceniam na pewno Niemena, którego zaliczam do piosenki artystycznej, to jest górna półka rozrywki, szczególnie te utwory, którym za tekst służy rzeczywista poezja (Tuwim). To samo dotyczy lepszej, bo nie każdej, muzyki balladowej. Co do pozostałych, do może nadają się do słuchania podczas rozmaitych domowych czynności jako swego rodzaju towarzyszący podkład dźwiękowy. Ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić poważnego człowieka, który z namaszczeniem słucha w domu 2+1. Ja tymczasem słucham dzisiaj z takim samym poruszeniem tych kompozycji, które do mnie trafiały w wieku pięciu lat, bo tego rodzaju wychowanie zapewnia efektywną ciągłość osobowości. Ja także lubiłem się wyszumieć i wyskakać i chętnie bywałem na dyskotekach jeszcze po pięćdziesiątce, ale wyłącznie po to, by wyrzucić z siebie zapasy energii, której i dotąd jeszcze mam nadmiar. Tam też właśnie, na dyskotekach, jest miejsce Abby i innych grup, których przyjemnie się słucha podskakując. Lecz nie ma przy tym mowy o kontemplacji, a zatem nie ma mowy i o sztuce.
Sensem żadnej sztuki nie jest silne przeżycie emocjonalne, obecna rzeczywistość dostarcza nam ich zbyt wiele. Odnajdujemy je niestety w życiu powszednim na każdym kroku; daje je nam tak samo pogoń za autobusem, jak i tłok w jego wnętrzu. Obecnym pokoleniom oferuje je pierwsza lepsza wycieczka do centrum handlowego. Od prawdziwej sztuki oczekujemy czegoś wręcz przeciwnego, wyciszenia, uspokojenia, pełnej immersji; tą drogą dochodzimy do duchowo nas wzbogacającej refleksji i kontemplacji. Jeżeli ktoś czerpie refleksję z Abby, to znaczy, że w młodości nikt nie zadbał o poważny i wszechstronny rozwój jego osobowości. Obecnie natomiast, w twórczości popularnej, obserwujemy coraz większy spadek poziomu twórczości dźwiękowej. Większość utworów, nawet tych nagradzanych, charakteryzuje brak melodii, krótkie skandowane motywy na pograniczu gadania (wpływ rapu), wykonawcy generalnie nie mają głosu, a wydobywają z gardła coś, co nazywam miauczeniem. Z roku na rok wygląda to coraz gorzej i podziwiana przez Panią prostota sięga granicy prostactwa i prymitywizmu; mam na myśli to, czym chwali się nasza telewizja. Kiedy przypadkiem natrafiam na jakiś „koncert galowy”, to przez chwilę niemieję z zaskoczenia, że widowni może się to podobać, nawet na głuchej prowincji, a gdy się ocucę z szoku, jak najszybciej uciekam. To jest oczywiście opinia człowieka po szkołach muzycznych i muzykologicznych studiach, ale fakt, że poziom widowni się bezwzględnie obniża, jest dowodem całkowitego uwstecznienia narodu w zakresie odbioru sztuki, wynikający z całkiem opacznej polityki kształceniowej. Co do przenoszenia na inny poziom funkcjonowania, to właśnie temu służy sztuka najpoważniejsza, jeżeli są natomiast tacy, którzy to osiągają przy rozrywce, to moim zdaniem nie może być w ogóle mowy o ich uporządkowanym funkcjonowaniu w zwykłym codziennym życiu.
- Jazz wywodzi się wprost z muzyki ludowej, rozrywkowej. Synkopowe brzmienie w połączeniu z dowolnością aranżacyjną i interpretacyjną też jest odległe od tego, czym kieruje się muzyka klasyczna. A jednak jazz Pan Profesor lubi i szanuje. Za co i dlaczego? Jazzmani potrafią być prawdziwymi wirtuozami instrumentów lub własnego głosu. Billie Holiday, Glenn Miller, Nat King Cole, Bill Evans, Frank Sinatra, Ella Fitzgerald, Charlie Parker, Miles Davis, Chet Baker, Chick Corea, Herbie Hancock, Norah Jones, Branford Marsalis, Diana Krall, Bobby McFerrin, Pat Metheny, John Scofield… To nazwiska, które tworzą historię jazzu. Wielkie talenty. Wśród jazzmanów kto jest ulubieńcem Pana Profesora?
Jazz to jest zupełnie inne zagadnienie. Jazz, choć nie każdy, to wielka sztuka, prawdziwie wysokich lotów, odrębna od muzyki klasycznej, lecz jeszcze dalsza od wszelkiej rozrywki. Należę do pokolenia wychowanego na festiwalach Jazz Jamboree w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy przebiegały one jeszcze w Sali Kongresowej i po studenckich klubach. O atmosferze tych spotkań, z największymi wówczas muzykami świata, mógłbym dosłownie napisać grubą książkę (mam niestety inne plany), to był świat pięknej baśni na najwyższym pułapie nie tylko muzyki, ale w ogóle całej sztuki i kultury. Sala, przepełniona po brzegi, zachowywała się jak zaczarowana; wrzaski (sam wrzeszczałem z zachwytu) rozlegały się tylko w momencie braw, w ciszy i kontemplacji słuchało się zjawisk naprawdę nieziemskich, których nie waham się porównać w najgłębszymi przeżyciami innych sztuk wielkiego formatu, z doznaniami pod wpływem wielkiej literatury, muzyki czy kina. Żaden teatr czy opera nie mogły się umywać do jazzu, jeżeli mówimy o tym jazzie pierwszej klasy, jakiego wówczas w Warszawie nie brakowało. To są niezapomniane przeżycia, z którymi nic później zestawić się nie da, całkiem swoiste i nieporównywalne z niczym.
Dlaczego jazz jest wielką sztuką, to można wytłumaczyć tylko temu, kto się z nim dobrze zaznajomił, a przynajmniej go czuje. Jazz to sztuka jakby w szczególny sposób fizjologiczna, bo przemawia nie tylko do duszy, serca, umysłu, ale także specyficznie do ciała. Dzisiaj mówi się często o takim czy innym transie, a przecież nic tak nie wprowadza w trans jak jazz, żaden narkotyk. Jazz jest sztuką wyrafinowaną, to nie jest muzyka, której wystarcza nawet wielki talent, potrzebne jest poza talentem coś więcej, szczególny, całkiem osobny dar, odczuwanie i rozumienie pozaintelektualne, intuicyjne i metafizyczne. Jazz polega na improwizacji takiego typu, jakim nie dysponuje większość wybitnych muzyków klasycznych, polega na rytmie, którego się nie wytwarza według zapisu, tylko który sam wypływa z ciała, jakby z krwi grającego, polega na barwie, którą się osiąga metodami bez recept, czystym odczuciem, kierowanym urokiem i poezją chwili. To wszystko, rzec można, są ogólniki, ale staram się tak mówić, by być dobrze zrozumianym. Mogę do tego dodać, że jazz ma niezwykle skomplikowaną strukturę, a przede wszystkim harmonię. Mówiłem już o tym nieraz, że muzyka klasyczna operuje niezliczonymi akordami, podczas gdy w rozrywce używa się dwóch czy trzech; otóż harmonika jazzowa jest dużo jeszcze bardziej złożona, do tego stopnia, że muzycy klasyczni nieraz nie potrafią jej nawet zanalizować, gdyż w grę wchodzą układy wyższej „matematyki” dźwiękowej, jakby wyższej potencji czy spiętrzonej kombinatoryki. Są jazzmani, którzy się w tym specjalizowali, jak na przykład nieco już dziś niestety zapomniany (przez media, bo nie przez znawców i wielbicieli jazzu) Horace Silver. Muzyka jazzowa ugruntowana jest przede wszystkim na wielkich osobowościach. W muzyce klasycznej dyskutujemy o tym, czy ten czy ów jest lepszym pianistą, mówiąc naprawdę o geniuszach, tymczasem w jazzie nie ma mowy o tym, kto lepszy, ale wie się to i czuje, że tak jak grał John Coltrane czy Bill Evans nie zagrał na świecie nigdy nikt, bo ich gra pochodzi cała z niepowtarzalnej osobowości, nie tylko wykonawczej, ale w całości totalnie twórczej. Jazz jest muzyką do kontemplacji, do głęboko duchowego przeżywania, może towarzyszyć człowiekowi przez cały dzień i noc, i nie zmęczy, może być tłem dni codziennych, można przy nim tańczyć, kochać się, pić i zasypiać, nigdy się nie znudzi, nie kłóci się z niczym i wszystko ubarwia, całe ludzkie trwanie i przemijanie. Niczego tak nie żałuję jak tego, że nieco, choć nie całkiem, oddaliłem się od jazzu, bo można by tej jedynej w swoim rodzaju sztuce poświęcić życie.
- Wróćmy do muzyki klasycznej, tej, która szturmem wdarła się do obiegu społecznego przez interpretacje rozrywkowe czy wręcz z reklamy. Wymienić tu można takie utwory jak: „Cztery pory roku” A. Vivaldiego, „Dla Elizy” L. v. Beethovena, „Bolero” M. Ravela, „Lot trzmiela” N. Rimskiego-Korsakowa – motywy wykorzystywane nawet w dzwonkach telefonicznych. To oburzające, czy też sposób na edukacje muzyczną, skrajnie uproszczoną, ale może od czegoś trzeba zacząć?
Nie należę do takich, co się łatwo oburzają. Z prostej przyczyny. Dziś oburzający jest cały świat, więc trzeba by na oburzanie poświęcić za wiele życia. Wszystko zależy od tego, czego sprawa dotyczy. Istnieje wiele pięknych melodii, należących nawet do arcydzieł, które dobrze się spisują w powszednim obiegu, co w zasadzie nic nie szkodzi oryginałowi. Przykładami tego typu są różne miniatury, jak Marzenie miłosne Liszta czy nawet melodia któregoś z walców Chopina; ale mam na myśli tylko czystą melodię, bo w wypadku użycia fragmentu w wersji oryginalnej, już jest znacznie gorzej. Melodyjka rzeczywiście może swoim wdziękiem przyciągnąć czyjąś uwagę i zaprowadzić do poważniejszego zainteresowania. Z drugiej strony użycie miniatur muzyki klasycznej zależy także od tego, do czego się je odnosi, bo pamiętam pozytywki, które odzywały się frazą Beethovena w toalecie, kiedy zaczynało się jej używać (tak było w latach 90-tych w Polskim Radiu!) To jest już zwyczajne chamstwo, bo kultura nas uczy, jak pewnych procesów i dziedzin życia ze sobą nie łączyć, tylko je separować. A poza tym wszystkim jeszcze są takie dzieła, które powinny być nietykalne, jak muzyka religijna, dorobek największych mistrzów, kompozycje naznaczone szczególną treścią etc. Żeby jednak wiedzieć, co i do czego można użyć, a czego nie, trzeba mieć dużą wiedzę, prawdziwą kulturę i do tego jeszcze odpowiednie wyczucie, a to wszystko razem rzadko się trafia poza środowiskiem specjalistów, więc najlepiej muzyki klasycznej w ogóle nie tykać. Nawet w prawdziwym kinie brzmi to czasem fałszywie, jak w słynnym przykładzie u Kubricka symfonia Beethovena w Mechanicznej pomarańczy, pomysł jest zaskakujący, ale niesmaczny, chwyty nastawione w wielkiej sztuce na szok są zwykle tandetne. W ogóle z arcydziełami powinno się postępować tak, jak z tworami natury: zwyczajne drzewa wycina się według potrzeby, ale z pomnika przyrody nie wolno ułamać nawet maleńkiego kawałka kory. Tu by się przydały jakieś zdecydowane rozwiązania prawne, przyznające dziełom sztuki samoistny etos etyczny, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych w wypadku na przykład pomnikowych skał. Są takie dzieła człowieka, nieśmiertelne, które powinny być chronione prawem, tak jak szczególne, niepowtarzalne okazy natury. Wesołemu i motorycznemu Vivaldiemu nic nie jest w stanie zaszkodzić, a wszelkie użycie może go spopularyzować. Lot trzmiela jest swego rodzaju arcydziełem, ale to utwór ilustracyjny i może zostać użyty w reklamie z dużą finezją przez kogoś, kto to dobrze czuje. Ale już z subtelną miniaturą Dla Elizy trzeba postępować ostrożnie. To wszystko mogą wyczuć tylko prawdziwi znawcy, których obecności produkcja naszych medialnych reklam generalnie nie ujawnia.
- No właśnie. Początki, dom rodzinny. Pan Profesor miał szczęście wyrastać w domu intelektualnym i wpojono Panu zamiłowanie do książek, muzyki, kształtowano gusta estetyczne. Teraz rodziny są, jakie są. Wszyscy za czymś gonią, takie czasy. Jak widzi Pan Profesor szansę na ukształtowanie gustów muzycznych i estetycznych młodych pokoleń, jak tego dokonać w warunkach, jakie istnieją? Czy jest na to szansa?
Nie jestem pewien, czy w moim wypadku to wyłącznie kwestia wychowania. Mój dom rodzinny rzeczywiście stał na bardzo wysokim poziomie, ale mam też w sobie coś wrodzonego, pewien niejasny dla mnie samego pociąg do rzeczy dużego kalibru. Nie biorę do ręki byle czego, począwszy do aluminiowej czy plastikowej łyżki, a skończywszy na nędznej książce. Kiedy mama kupowała mi zabawki, bardzo szybko lądowały w kącie, a ja się najchętniej zajmowałem przeglądaniem książek, tak było odkąd pamiętam, zanim jeszcze nauczyłem się czytać. To jest jakaś wewnętrzna potrzeba serca, by obcować z dorobkiem ludzkości o największym ciężarze. Muzyki popularnej nie trawię, a bez klasycznej nie umiem żyć. Za matematyką w szkolnym wydaniu nie przepadam, a filozofia matematyki mnie pasjonuje.
O tym, jak należy kształtować zainteresowania muzyczne u młodych ludzi, chyba już mówiłem. Nie istnieje taka możliwość, by otoczeni, Niemcami, Rosjanami i Czechami, czyli narodami o niezwykle wysoko postawionej kulturze muzycznej, znajdujących się w światowej czołówce na pierwszych miejscach, Polacy byli z natury głusi. Brak zainteresowania wielką sztuką muzyczną wynika u nas z nieodpowiedniego wychowania. A rzecz jest bardzo prosta, w jednym pokoleniu można tę wstydliwą sytuację diametralnie odmienić. Wystarczy raczkującym dzieciom w żłobkach odtwarzać muzykę Mozarta, cicho płynącą z głośników, a do przedszkoli regularnie zapraszać po kilku muzyków, by wykonywali dla dzieci kameralistykę. Muzycy bardzo to lubią i znam wielu takich, którzy by to robili nawet za darmo (co nie znaczy, że należy ich wykorzystywać). Lecz taka akcja nie może być przypadkowa, tylko musi wypłynąć od władz w postaci jednej odgórnej i powszechnej dyrektywy. Trzeba by przyjąć taką ustawę i powołać przy ministerstwie komórkę odpowiedzialną za taką działalność. Natychmiast zaczęły by powstawać w całym kraju orkiestry, bo byliby w narodzie wychowani słuchacze ich produkcji, a polska młodzież, nieprawdopodobnie wręcz zdolna, powtórzę: nieprawdopodobnie wręcz zdolna!, po wykształceniu muzycznym nie musiałaby gwałtownie poszukiwać pracy za granicą.
- A może to już tak ma pozostać, że kultura wysoka jest dla elit, a elity występują elitarnie?… Nie zmieniła tego ani globalizacja, ani równouprawnienie, ani powszechny dostęp do edukacji i kultury.
Tak, oczywiście, kultura „wysoka” zawsze była, jest i będzie dla elity (elit w liczbie mnogiej nie ma). To mówię ja, który całe życie poświęciłem popularyzacji kultury w wielkiej Nie ma się co łudzić, to groch o ścianę, przynajmniej w obecnej Polsce. Powszechny dostęp do kultury to u nas kpina. A muzyka klasyczna nie jest dla prostactwa. Elitę można jednak i należy poszerzyć, rozbudować z pół procenta nawet do dziesięciu, co by nam już zapewniło poważną pozycję w świecie. A także żenujący dziś poziom twórczości popularnej koniecznie należało ponieść, dopniemy tego, o ile lepiej rozwiniemy muzyczne potrzeby społeczeństwa. Tak czy inaczej cały kłopot leży w złym, nieodpowiedzialnym wychowywaniu i kształceniu społeczeństwa. Obserwuję to całe życie i już straciłem nadzieję, że jeszcze zdążę ujrzeć poprawę sytuacji.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska
Fot.: ze zbiorów prywatnych prof. Krzysztofa Lipki