Z. Sareńska: “Bo od problemów nie można uciec, trzeba się z nimi zmierzyć, stawić im czoła”. Rozmowa z autorką dziennika terapii

Dziennik terapii okładka

Rozmowa z Zofią Sareńską, autorką dziennika terapii, prawniczką, kobietą sukcesu, której udało się pokonać demony przeszłości. A pomogło jej w tym pisanie. Na rynku wydawniczym właśnie ukazała się jej książka I Bóg zesłał mi Joannę. Dziennik terapii

 

– Kiedy pomyślała Pani o tym, by wydać swoje zapiski z terapii?

Dosyć wcześnie, chociaż początkowo myślałam, że będzie to książka zupełnie inna, z innym zakończeniem. Długo miałam nadzieję i wierzyłam w to, że miłość zwycięży i będziemy razem z Ryszardem. I to jemu najpierw chciałam zadedykować książkę. Ale potem, kiedy rzeczywistość potoczyła się odmiennie od oczekiwań i kiedy Joanna uratowała mnie przed popełnieniem kolejnych błędów czułam, że to Bóg mi ją zesłał i że książka będzie jej dedykowana.

 

– Czy pisanie rzeczywiście pomaga? Czy pozwala na złapanie równowagi i kanalizuje emocje?

Każdy ma swój sposób na rozładowanie emocji, na przekazanie tego co czuje, na wyrażenie siebie. Jedni malują, inni tańczą, jeszcze inni śpiewają. Ja lubię pisać, pisanie dziennika mnie uspokajało. Dziennik był moim powiernikiem, dzieliłam się w nim swoimi myślami, emocjami, tam wyrzucałam z siebie długo skrywane emocje.

Pisanie dziennika pozwalało mi też na analizę tego, co się w danym momencie wydarzyło i jak ja reagowałam na dane wydarzenie. W ten sposób miałam możliwość zobaczenia samej siebie, tego co było nieprawidłowe, a przede wszystkim krzywdzące dla mnie. Mogłam w ten sposób skorygować swoje zachowanie w przyszłości; bez   zapisywania na bieżąco nie widziałabym błędów, które ja sama popełniałam. Bo wiele rzeczy człowiek wyrzuca z pamięci, szczególnie swoje niewłaściwe zachowanie. Jeżeli ktoś jest ofiarą przemocy to zazwyczaj widzi siebie tylko jako ofiarę, widzi tylko zachowanie sprawcy, a nie widzi tego, że pozwalał na takie a nie inne zachowanie, że nie reagował w porę, nie wzywał pomocy itd.

 

– Czy po wydaniu Pani dziennika terapii w formie książki poczuła Pani ulgę czy raczej panikę? A może w ogóle fakt wydania książki odebrała Pani zupełnie inaczej? Jak? 

Publikacja dziennika od dawna wywoływała u mnie sporo emocji. Z jednej strony bardzo tego pragnęłam, a z drugiej czułam niepokój na myśl o tym, co będzie dalej, co się wydarzy. Bo tego nie byłam w stanie przewidzieć. Po podjęciu ostatecznej decyzji o publikacji, kiedy tekst poszedł do druku, niepokój nasilił się. Miałam kilka bezsennych nocy, a nawet skurcze żołądka. Ale chyba jednak odczułam ulgę, ta książka bardzo mi ciążyła, a opublikowanie zamyka definitywnie pewien etap mojego życia, stanowi rozliczenie się z przeszłością.

 

– Czy udało się Pani zyskać dystans do opisywanych wydarzeń i emocji, czy to w ogóle możliwe?

Zdystansowanie się od bolesnej przeszłości nie jest ani proste ani łatwe. Kiedy założyłam rodzinę, zdobyłam wyższe wykształcenie i dobrą pozycję zawodową, wydawało mi się, że ten etap mam już dawno za sobą, Z matką nie utrzymywałam żadnego kontaktu. Nie było jej na moim drugim ślubie, Ryszard nigdy jej nie poznał. Sądziłam, że „wyparcie” matki ze świadomości i z życia to nic innego jak nabranie dystansu do przeszłości. Nic bardziej mylnego. Od przeszłości nie można uciec.

Joanna prowadziła w Londynie terapię dla Polaków, którzy tak myśleli; sądzili, że wyjeżdżając z kraju, opuszczając swoje często patologiczne rodziny, mając za sobą trudne dzieciństwo, w obcym kraju zaczną wszystko od nowa i wszystko będzie dobrze. Ale to nie tak, bo od problemów nie można uciec, trzeba się z nimi zmierzyć, stawić im czoła. Bo one zawsze kiedyś do nas wrócą.

 

– Z kart książki wyłania się postać kobiety niezwykle silnej psychicznie, wytrwale dążącej do celu. Szarpiącej się z codziennością i własnymi emocjami, ale zwyciężającej wszelakie okoliczności. Skąd bierze Pani te siły? 

Nie wiem. Każdy z nas ma swój charakterystyczny typ osobowości. On określa styl bycia danej osoby, jej rozwoju i stawiania czoła wyzwaniom. Większość ludzi ma na tyle elastyczną osobowość, że potrafi radzić sobie z przeciwnościami losu i przystosowywać się do zmian. Oczywiście każdy ma określone granice swojej wytrzymałości. Ja mam dużo cech z typu Pewnego Siebie i trochę z Władczego. To dwa najsilniejsze typy osobowości, którym sukces przychodzi znacznie łatwiej niż innym osobom, chociaż z mojego dziennika wynika, że wcale nie jest łatwo. Zainteresowanych tematyką odsyłam do książki – Twój psychologiczny autoportret, John M. Oldham, Lois B. Morris. Poleciła mi ją Joanna, a jej lektura ułatwiła mi zrozumienie i poznanie siebie. Bo tylko życie w zgodzie z własną naturą daje pełnię zadowolenia.

 

– Ukazuje się Pani jako niezwykle aktywna bohaterka, mająca wiele pasji. A czym się Pani teraz zajmuje – joga czy coś jeszcze?

Moja aktywność w trakcie terapii była spowodowana głównie walką z depresją, która mnie dopadała. Wiadomo, że aktywność fizyczna pomaga, bo uwalnia endorfiny. Wówczas, kiedy chciałam zmienić swoje życie, ciężko pracowałam nad sobą, musiałam podejmować wiele trudnych decyzji, zmierzyć się z własnymi słabościami, a przy tym pracować więcej niż dotychczas. Do tego dochodziły sprawy sądowe z Ryszardem i pojawiające się ciągle problemy. Wtedy okazało się, że „zwykła” aktywność fizyczna nie pomaga, to tylko ćwiczenia, które powodują fizyczne zmęczenie organizmu. A umysł był dalej niespokojny, nie potrafił się wyciszyć, nie pojawiał się tak potrzebny mi spokój, cierpiałam na bezsenność. Potrzebowałam czegoś więcej. Wtedy zainteresowałam się jogą, szukałam w internecie wyjazdów na wakacje z jogą i starałam się wybrać coś odpowiedniego dla mnie. I znalazłam. W trakcie wyjazdu oprócz jogi pojawiły się warsztaty z ajurwedy. Coś nowego, nie tylko dieta, styl życia ale i nauka automasażu. Wspaniały był też warsztat Ani Przybysz (mamy Pauliny i Natalii z zespołu Sistars). To były niesamowite wrażenia, coś czego nie da się opisać słowami, tylko trzeba po prostu przeżyć.

Potem, na kolejnych wyjazdach pojawiły się medytacje, które są bardzo pomocne w zwiększeniu wewnętrznej siły, energii życiowej, w rozwijaniu cierpliwości, oczyszczaniu umysłu. Medytacja ma charakter uspokajający, pozwala wyciszyć umysł. Były też koncerty na misach tybetańskich, które wprowadzają w stan głębokiego relaksu i wyciszenia.

I wreszcie masaże Ma-uri, do których początkowo nie byłam przekonana, bo wydawało mi się śmieszne połączenie masażu z ruchami tanecznymi, muzyką i zapachem olejków. Ale postanowiłam spróbować. Okazało się, że masaże Ma-uri mają potężne właściwości, niosą pomoc nie tylko na poziomie fizycznym, ale pomagają się otworzyć, uwalniają nagromadzony w mięśniach stres, co początkowo jest bardzo bolesne, szczególnie jeżeli przez lata „odłożyło” się dużo. To dawka potężnej pozytywnej energii, a do tego jest połączeniem energii męskiej i żeńskiej. Jest to polinezyjska sztuka uzdrawiania. Zainteresowanych zachęcam do lektury książki MA-URI Tam, gdzie otwiera się niebo. Jest to wywiad Joanny Pawłowicz z Ryszardem Biskupskim, prekursorem Ma-uri w Polsce, który przybliża nam ten niezwykły świat.

Terapeutycznie działają też tańce polinezyjskie. No i konie, stąd mój dwutygodniowy urlop w stadninie nad morzem. Samo morze też działa uspokajająco, szum fal pomaga odreagować stres. Także wszystkie moje „aktywności” były ukierunkowane na pomoc sobie, na wyciszenie umysłu, który w trakcie terapii był mocno pobudzony.

Teraz moja aktywność zmalała, nad czym boleję i próbuję zmienić. Uprawiam nordic-walking, częściej chodzę do kina, dużo czytam, spotykam się ze znajomymi.

 

Jakie są dalsze losy bohaterów, czyli Pani córek, Pani Matki? 

Z mamą spotkałam się jeszcze kilka razy, przeszła operację piersi, i potem chemioterapię. Z dalszego leczenia zrezygnowała.

A ja zerwałam z nią kontakty, bo bardzo źle na mnie działały. Po kilkudziesięciu latach picia, alkohol spowodował u mamy nieodwracalne zmiany organiczne w mózgu. Nie dało się z nią normalnie rozmawiać, poza tym miała bardzo roszczeniową postawę, za swoją sytuację – warunki mieszkaniowe, potrącenia komornicze – obwiniała wszystko i wszystkich dookoła, tylko nie siebie. Stwierdziłam wówczas, że nie można mieć w życiu wszystkiego. Że nie mogę mieć poprawnych relacji z matką i z córkami jednocześnie, a przy tym dbać o siebie. Moja mama przegrała swoje życie, a ja nie jestem temu winna i mam prawo być szczęśliwa.

Jeżeli chodzi o córki, to nasze relacje poprawiają się, córki mają swoje życie, a ja nie ingeruję w ich wybory, nie narzucam się.

 

A jak układają się relacje z terapeutką Joanną, tytułową postacią książki? Jak pani Joanna zareagowała na książkę – przecież o niej samej? 

Kiedy kończyłam dziennik terapii, w którym żegnałam się z Joanną, byłam przekonana, że już nigdy się z nią nie spotkam, że to konieczne dla mojego dobra. I tak było do czasu. Po mniej więcej roku Joanna przysłała mi zaproszenie do parku na sadzenie róż, organizowane przez Fundację Instytut Re:born, w której Joanna jest przewodniczącą. W programie była m.in. przedstawienie Mały Książę, a posadzenie róży miało właśnie do tego nawiązywać. Bardzo chciałam być na tym spotkaniu, ale w miarę jak zbliżał się termin, zaczęłam odczuwać coraz większy niepokój i ostatecznie podjęłam decyzję, że nie pojadę do parku, nie posadzę swojej róży i nie spotkam się z Joanną, bo nie jestem na to gotowa. Napisałam Joannie maila, w którym poinformowałam ją o mojej decyzji. Bardzo ważne jest to, że nie szukałam innych wymówek, że coś mi wypadło, bo wtedy tak naprawdę oszukałabym samą siebie. Przyznanie się Joannie, że się z nią nie spotkam, bo nie jestem na to gotowa i nie wiem, kiedy będę, spowodowało, że zaczęłam się na dobre uwalniać emocjonalnie od Joanny i już po kilku miesiącach doszło do naszego spotkania. W kolejnym roku, w kwietniu 2017, byłam na sadzeniu róż. W tym roku również. A teraz, po publikacji książki nasze kontakty stały się jeszcze częstsze. Joanna oczywiście ucieszyła się z książki.

 

 Jak układają się Pani relacje z Ryszardem, drugim mężem, bohaterem Pani zapisków? Czy ma Pani jakikolwiek kontakt z tym człowiekiem?

Spotkaliśmy się przypadkowo w galerii i umówiliśmy się na kawę, oczywiście w kawiarni wybranej przez Ryszarda. Czekał na mnie z wiązanką róż. Początkowo oboje byliśmy spięci, ale w miarę upływu czasu napięcie ustąpiło. Myślę, że to spotkanie było potrzebne nam obojgu, żeby oczyścić atmosferę. Ryszard oczywiście proponował dalsze spotkania, a nawet wspólny wyjazd do Paryża. Miałam z tym problem, była to kolejna pokusa, którą musiałam w sobie zwalczyć. Wiedziałam, że stać go na to, żeby zafundować mi luksusowy pobyt w Paryżu, dobry hotel, drogie restauracje itp. Ale zdawałam sobie sprawę z tego, że taki wyjazd zbliżyłby nas do siebie, a to nie wchodziło w grę. I znowu pomogły mi nauki Joanny, kiedy tłumaczyła mi, że do naprawy relacji konieczne są nie tylko żal za grzechy i pokuta, ale zadośćuczynienie. A Ryszard kusił mnie wyjazdem sądząc, że to mój słaby punkt, jednak nie zadośćuczynił wyrządzonym mi krzywdom ani nie zwrócił tego, co zainwestowałam w jego mieszkanie i w niego samego. Ostatecznie udało mi się pokonać chęć wspólnego wyjazdu do Paryża. Rozmawialiśmy jeszcze kilka razy przez telefon, proponował kolejne spotkania, ale odmówiłam. Bo po kontaktach z nim, nawet telefonicznych nie czułam się najlepiej psychicznie. Był w końcu bardzo ważną postacią w moim życiu, wcielił się w rolę mojego ojca, którego tak mi brakowało. Taka więź to prawie szach mat, jak stwierdziła Joanna. Lepiej więc nie kusić losu.

 

Czy on wie o tej książce, której stał się swoistym „bohaterem drugiego planu”?

Nie wie o książce i mam nadzieję, że się nie dowie. On sam książek nie czyta, więc jest mało prawdopodobne, że po nią sięgnie, ale może się zdarzyć, że przeczyta ktoś z jego rodziny czy znajomych i mu ją podsunie. Ode mnie się o niej nie dowie.

 

 Czy kiedykolwiek był w Pani nowym mieszkaniu, tym z pięknym kominkiem, o którym Pani pisała z taką radością?

Nie był i nie będzie. To jest mieszkanie Dziewczynki, i nie ma w nim miejsca dla Ryszarda, nawet jako gościa. Dziewczynka jest najważniejsza.

 

Co chciałaby Pani przekazać kobietom szamoczącym się w toksycznych związkach? 

Trudno o jakąś „dobrą” radę, każdy z nas jest inny, inaczej reaguje, ma inną psychikę, inną sytuację rodzinną, zawodową czy mieszkaniową. Nie każda kobieta poradzi sobie od razu po odejściu od stosującego przemoc partnera. Samo odejście nie rozwiązuje problemu, jeżeli dana kobieta się nie zmieni, nie wyjdzie z roli ofiary. A to, jak widać na moim przykładzie, nie jest łatwe. I wymaga nie tylko czasu ale i odpowiednich warunków. Ja będąc osobą wykształconą, miałam dobrą pozycję zawodową i dorosłe córki. Kobieta, która ma małe dzieci i jest zależna ekonomicznie od swojego partnera po odejściu od niego prawdopodobnie wejdzie w kolejny związek. I sytuacja może się powtórzyć.

 

    Jeżeli kobieta, młoda matka, uważa, że trzeba trwać w przemocowym związku „dla dobra dzieci”, to to faktycznie jest dla ich dobra?

Trwanie w przemocowym związku na pewno nie jest dobre dla dzieci. Nie da się „ukryć” przemocy, tak samo jak nie da się ukryć alkoholizmu w rodzinie. To tylko stwarzanie pozorów i okłamywanie siebie, że dzieci niczego nie widzą. One widzą i słyszą wszystko. Przede wszystkim widzą nieszczęśliwą matkę, a nie ma nic lepszego dla dzieci niż szczęście matki i w ogóle obojga rodziców. Atmosfera długotrwałego napięcia i braku szczęścia w rodzinie wyrządza dzieciom wiele krzywdy, które później w dorosłym życiu będą trzymać się „złego” związku nie potrafiąc podjąć trudnych, ale często koniecznych decyzji o rozstaniu.

 

– Dziękuję za rozmowę

Rozmawiała Sandra Walczak

 

 

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Current ye@r *