W upalną wrześniową niedzielę, gdy temperatura w cieniu przekraczała 30 st. C, wraz z innymi wolontariuszami organizacji prozwierzęcych zbierałam podpisy pod projektem ustawy obywatelskiej, mającej na celu ograniczenie produkcji i rozmnażania psów i kotów oraz zakończenie czy choćby zmniejszenie ich cierpienia, trzymania na krótkich łańcuchach, bez dostępu do schronienia, bez jedzenia i wody. Stojąc w tym upale myślałam, ile psów w Polsce tego dnia dozna udaru słonecznego, ile skona z pragnienia, bo w psiej misce brakuje wody, nie mogąc schować się w cieniu, który jest w zasięgu ich wzroku, ale tam zbyt krótki łańcuch nie sięga…
Realia życia psów w Polsce są zatrważające, zwłaszcza na wsiach, gdzie pies łańcuchowy to polska tradycja. Tak powiedział poseł PSL, Eugeniusz Kłopotek, zootechnik z zawodu; podobnie myśli znaczna część jego partyjnych towarzyszy, wspierając w takim rozumowaniu nazbyt wielu mieszkańców wsi, czyli własny elektorat. Pies mieszka w rozpadającej się budzie, zje albo i nie zje, czasem też napije się wody, albo i nie. A rolnik ma dom wart miliony, traktory za drugie tyle. Oczywiście, nie każdy, ale i tak spora grupa swoje ma, ale o psa nie zadba. Bo pies to gorszy sort, taki najgorszy. Wskazują na to interwencje fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz ochrony zwierząt, kiedy to odbierają psy z wrośniętymi łańcuchami, no bo pies rośnie, ale łańcuch nie i wrasta do ciała. Albo psie szkielety z oczami pełnymi przerażenia. Fundacje odbierają zwierzęta z pseudohodowli, gdzie suki zarodowe rodzą nieustannie, siedząc całe życie w klatkach, brudnych oborach czy szopach. Szczeniaczki modnych ras rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, nikogo nie obchodzi, skąd i w jakich warunkach przebywały. Byle tanio. A oprawcy zwierząt mogą u nas spać spokojnie. Kiedy uda się uniknąć umorzenia na wstępnym etapie, czyli wnioskowanego przez policję, a chętnie podpisywanego przez prokuratury, to sąd wydaje wyrok w zawieszeniu, ale i umarza też zwykle, bo to tylko pies. No, a wyrok dotyczyłby człowieka. Czy na pewno? Jednak sądy kierują się swoją niezawisłą logiką i częstokroć tak właśnie bywa, umorzenie albo tzw. zawiasy, niejednokrotnie takie sprawy opisywaliśmy w zakładce “Zwierzęta i my” – do wglądu. Zwierzęta w Polsce cierpią strasznie, ale prawo jakoś to wszystko toleruje. System działa na rzecz oprawców, nie skrzywdzonych, bezbronnych istot, jakimi są czworonogi. Powyższe nie dotyczy, rzecz jasna, wszystkich psów, choćby wypieszczonych maskoteczek, którymi chętnie popisują się wszelakie snoby, nosząc je na rękach i ubierając w kaftaniki, czekając na “ochy i achy” przechodniów.
Tu chodzi o te psy, których nie widać, gdzieś za oborą na wsi, w szczerym polu, samotnych, zziębniętych lub gotujących się w skwarze, bez schronienia, picia i jedzenia. Bez opieki i kochającego opiekuna. Chodzi o psy bezdomne, konające w schroniskach ze starości, chorób, zaniedbania… Jak w schronisku w Radysach, gdzie udokumentowano wywiezienie w roku 4 ton martwych psów, a rodzina prowadząca tę “mordownię” zarabiała miliony, z pełną akceptacją okolicznych włodarzy, płacących tzw. psiodniówkę. A schronisk i zamkniętych w nich psów są w Polsce setki tysięcy…. tylko ich właśnie nie widać… I o te zwierzęta chodzi, to dla nich walczą wolontariusze, walczą o każdy podpis, który może zmienić ich los. Internet pełen jest dramatycznych doniesień i relacji, ale to trzeba chcieć zobaczyć, żeby kliknąć w te treści, a nie fotki z wakacji, lekcje gotowania czy urządzania wnętrz.
Tak naprawdę to zadanie państwa, parlamentarzystów, by zadbać o los zwierząt. Zadanie niechciane, pomijane, zapomniane. Z prawami zwierząt to tak jak z prawem do bezpłatnej opieki zdrowotnej albo edukacji. Sobie jest zapisane i tyle. Wielokrotnie podejmowane były próby poprawy losu zwierząt, jednak biznes na zwierzakach jest ważniejszy niż ich dobrostan. Ostatnią głośną próbę podjął prezes PiS, Jarosław Kaczyński, proponując wprowadzenie tzw. Piątki dla zwierząt, ale nawet temu silnemu, charyzmatycznemu przywódcy się nie udało. Układ biznesowo polityczny okazał się potężniejszy.
Mailingi, komunikatory i sms
Teraz pojawiła się kolejna szansa. Najpierw napisałam zatem do wielu znajomych, prosząc o podpisanie się pod projektem ustawy. Niestety, to projekt obywatelski, wymóg ustawowy jest taki, że trzeba złożyć podpis fizyczny, nie elektroniczny. I to stanowi spory problem. Trzeba się pofatygować tam, gdzie zbierają podpisy albo samemu wydrukować listę i zebrać podpisy od znajomych, sąsiadów, rodziny – wcześniej należy się jednak zarejestrować jako osoba zbierająca podpisy, zapoznać z klauzulami RODO i otrzymać certyfikat. Upierdliwe bardzo… Szczegóły na stronie www.prawadlazwierzat.pl. Ale warto to uczynić, by zebrać choćby kilka podpisów i listę odesłać pod wskazany adres. Dla zwierząt.
Znam naturę ludzką, raczej obojętną, wygodną i leniwą, ale tu chodzi o zwierzęta, zatem się zaangażowałam, mimo tejże świadomości. Poza tym, mam w gruncie rzeczy sporo znajomych, którzy twierdzą, że “Kochają pieski”. Nie zareagowała zdecydowana większość tych, do których się zwróciłam. Część osób klikała uśmiechnięte buzie lub podniesione kciuki, ale co to miałoby oznaczać?… Podpiszą się? Czy tylko mnie pozdrawiają na odczepnego?… Kuzynka z Wrocławia napisała, że nie będzie się telepać na drugi koniec miasta, gdzie te podpisy zbierają. Czyli chociaż weszła na stronę www i przeczytała, choć zwierzęcego losu to nie poprawi. Niektórzy poinformowali, że przekazali tę wiadomość dalej. Czyli taki ping-pong, z którego dokładnie nic nie wynika. Poza odbiciem od siebie, byle dalej.
Jeden znajomy napisał, że ma trochę spraw na głowie, jakbym ja nie miała, i że ma inne priorytety.
“Przyznam też że już mnie niektóre pieski irytują. Za dużo ich wokoło. Szczekają, srają. Troszkę to przegięcie. No, ale nic nie mówię. Teraz dopiero tobie piszę, gdyż prosisz mnie o przysługę. Pozdrawiam ciepło.”
I jak takiemu wytłumaczyć, że właśnie chodzi o te psy, które są niewidzialne, bo daleko na wsiach? A te, które on spotyka, te wszystkie modne maltańczyki, yorki, miniaturowe szpice czy chihuahua, byle z logo, pewnie pochodzą z pseudohodowli, gdzie klatka na klatce, ale tego znowu nie widać, ale jest taniej. Poza tym, kolega zapewne też się wypróżnia oraz generalnie sporo peroruje, co może stanowić odpowiednik psiego szczekania. Homocentryzm, czyli człowiek w centrum, reszta się nie liczy. Idea franciszkańska legła w gruzach, by troszczyć się o “braci mniejszych”.
Zrobiłam też wpisy w mediach społecznościowych, gorliwie apelując o te podpisy, no bo jest dramat, ale go nie widać ani z fotela przed TV, ani z nadmorskiej plaży czy innych uroczych miejsc. “Czytałam twój wpis na fb. Spokojniej troszkę” – napisała znajoma, mieszkająca zresztą na wsi, więc znająca nieco sytuację. Sama ma sąsiada, który dwa owczarki trzyma w klatkach jak dla królików, i tak od lat. Psy nie są nigdy wypuszczane, po co je ma, nie wiadomo. Zwyczajny “burak”, jakich wielu wśród właścicieli psów. Dlaczego koleżanka namawia mnie do wstrzemięźliwości i to na moim własnym profilu? Może raczej powinna sąsiada namówić, by wreszcie wypuścił te psy z przyciasnych kojców, no ale wtedy narazi się sąsiadowi na wsi, niefajne. Ale może dlatego tak napisała, że reprezentuje partyjnie PSL, który opowiada się przecież za łańcuchową tradycją i z natury rzeczy nie za bardzo uznaje potrzeby zwierząt, a głównie potrzeby hodowców do osiągania zysków z produkcji mięsa czy futer. Na szczęście, akurat ona w przeciwieństwie do swoich wiejskich sąsiadów, o własne psy i koty bardzo dba, czym budzi chyba zaniepokojenie wiejskiej okolicy, dlatego jest jeszcze moją koleżanką, choć po tym wpisie może być gorzej.
Dla równowagi, odezwało się też kilkoro znajomych, obiecując podpisy, cokolwiek to znaczy. Inny znajomy napisał, że owszem, namawia, ale słyszy, że dla zwierząt wiele, poza peselem. Sąsiadka relacjonowała swoje namawianie, bo sama ma adoptowane psiaki, że ludzie dziwnie na nią patrzą po takiej agitacji albo mówią, że wpłacają przecież na fundacje. Zadzwonił też mój były student, obecny wójt w jednej z podpoznańskich gmin, zapewniając, że ponamawia gminnych radnych. Byłoby wspaniale. Dla zwierząt.
Zbieranie na ulicy
Najgorsze jednak było przede mną. Postanowiłam choć symbolicznie wesprzeć tych, którzy całymi godzinami w upale, kosztem własnego czasu dla siebie, bliskich, kosztem własnego urlopu, zbierali te nieszczęsne podpisy. W niedzielę 8 września grupa wolontariuszy kolejny dzień zebrała się w mieście, by namówić przechodniów do tego podpisywania się. Oni też mieli swoje sprawy, ale przyszli, bo wiedzą, jak bardzo ta ustawa jest ważna, jak bardzo może zmienić los zwierząt. To oni na co dzień przeprowadzają interwencje, są opluwani i gonieni z siekierami przez właścicieli zamęczonych zwierząt. To oni ratują od konania w męczarniach setki tysięcy psów w Wielkopolsce i nie tylko. Oni widzą, oni wiedzą. Ale jak tę wiedzę przekazać innym, zwłaszcza tym, którzy wiedzieć wcale nie chcą. Ludzie generalnie mają tendencję do otulania się swoją bezpieczną bańką mentalną, w której ważni są tylko ich bliscy i krąg ich własnych spraw. Milutko, cieplutko, bezpiecznie, bezproblemowo.
Najpierw ze wsi jechałam do centrum, ale bez korków, i pomagałam wolontariuszce Kasi, która tak właśnie spędza swój urlop, rozłożyć postery i stolik. Potem wzięłam do ręki ulotki i starając się nieco uśmiechać, podchodziłam w stronę przechodniów, nie za natarczywie, ale tak, by zauważyli tę akcję. Prosiłam o podpisywanie się pod projektem ustawy obywatelskiej dla zwierząt. Unikałam matek z dziećmi, bo wiadomo, że zajęte bardzo, i że nie ma sensu. Omijałam ludzi starszych z bardzo znękanymi twarzami albo tych, którzy się bardzo spieszyli, mimo niehandlowego przedpołudnia niedzielnego. Kierowałam się raczej do ludzi młodych, a tych sporo przechodziło deptakiem. Z tatuażami i bez, dobrze ubrani, opaleni, z zadowolonymi minami omiatali mnie niewidzącym spojrzeniem, jakbym była czymś mniej niż powietrzem. Wzrok kierowali gdzieś nade mną, choć jestem wysoka, albo tak jakoś przeze mnie, jakbym była całkiem przezroczysta. Część przechodniów mówiła “Nie, dziękuję”, jakbym oferowała coś w promocji. Przechodzili też ludzie z psami, więc tym żywiej do nich ruszyłam, ale pokiwali odmownie głowami. Mieli psy rasowe. Taki fakt. Ale może tylko taki całkiem przypadkowy przypadek?…
W sumie podczas 1,5 godziny udało mi się nakłonić do podpisania ledwie kilka osób. Poprzedniego dnia w tym samym miejscu Kasia i jej ekipa społeczników zebrała 1600 podpisów. Pojęcia nie mam, jakim cudem. Ale to wciąż bardzo, bardzo mało…
Najważniejsze proponowane zmiany