Polka pracująca w Niemczech. Specjalizuje się w badaniach klinicznych. Swój zawód traktuje jako chęć niesienia pomocy tym, dla których testy są ostatnią szansą na ratowanie lub wydłużaniem życia. Zdecydowała się na rozmowę, by przedstawić kulisy własnej pracy.
Jak do tego doszło, że zaczęła Pani pracę w sferze badań klinicznych?
Już na studiach biologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim marzyłam o pracy w firmie farmaceutycznej, chociaż nie miałam pojęcia, jak miałby wyglądać mój zawód. Przypadek spowodował, że pani doktor, u której robiłam badania kontrolne, skontaktowała mnie ze swoim mężem profesorem Akademii Medycznej, który właśnie zakładał filię firmy amerykańskiej w Polsce. Na spotkaniu pierwszy raz usłyszałam tajemniczo brzmiący termin „badania kliniczne”. Potem było spotkanie w Warszawie, nikt nie wierzył, ze mną na czele, że dostanę tę pracę. Jednak miesiąc później z jednym plecakiem wyruszyłam w nieznane z Krakowa do Warszawy na półroczny kontrakt jako asystentka-manager biura. Początki były trudne. Obce miasto, skromny pokoik w Piasecznie (kątem u koleżanek), kilka ciuchów na wieszaku przy żyrandolu. Takie wejście w dorosłość – samodzielność. Pierwsza wypłata i zakup pralki, bo chyba zostanę w stolicy. W pracy wszystko po angielsku, jakieś sterty procedur, korespondencja, istna „czarna magia”. Pamiętam, jak szef z Niemiec potrzebował, ażebym wysłała mu jakieś dokumenty szkoleniowe do ośrodka. Pilnie wszystko popakowałam, ale wysłałam złe papiery, bo na początku nie miałam o niczym pojęcia. Na szczęście trochę się ze mnie pośmiał i tyle. Dla mnie był to ogromny stres. Powoli małymi kroczkami zapoznałam się ze wszystkim, firma się rozrastała i pewnego dnia szef mi zaproponował przejście na stanowisko monitora badań klinicznych. W tamtych latach nikt nie wiedział, czym są badania kliniczne, a w całej Polsce może 200 osób pracowało w tym zawodzie. Jak to w życiu bywa, miałam zostać w Warszawie na chwilę, jednak ostatecznie zapuściłam korzenie na 18 lat.
Na czym polega Pani praca?
Polega na organizowaniu badania, tzn. przygotowywaniu dokumentów do Komisji Bioetycznych i do Ministerstwa Zdrowia oraz na podejmowaniu współpracy z ośrodkami, gdy mają problemy np. logistyczne bądź proceduralne w związku z prowadzoną eksploracją. Druga część moich zadań sprowadza się do wizyt, gdzie weryfikuję zebrane dane badawcze pod względem etyczno-merytorycznym (czy badanie jest prowadzone zgodnie z prawem danego kraju, ustalonymi procedurami i międzynarodowymi zasadami etycznymi). Jeśli są jakieś nieścisłości, to muszę je przedyskutować z lekarzem prowadzącym, zaraportować i zgłosić do Komisji Bioetycznej. Dokumenty badania mogą być przechowywane nawet 30 lat (w zależności od kraju) oraz mogą podlegać weryfikacji zarówno przez Ministerstwo Zdrowia, jak i organy niezależne. Jest to po to, by je użyć, jeśli będzie przesłanka do tego, że dany lek może być pomocny w terapii innego (dodatkowego) schorzenia niż pierwotnie zakładano.
Tak się dzieje?
Tak, i to często. Przypomnę tutaj choćby historię leku przeciwwymiotnego używanego w latach 60-tych XX wieku, który (jak się potem okazało) powodował deformacje kończyn u dzieci. Usunięto go z listy leków i zawieszono produkcje, po czym w latach 90-tych zaczęto go z powrotem stosować z powodzeniem w terapiach nowotworowych oraz na AIDS. I tutaj dochodzimy do sedna tego nieszczęsnego stwierdzenia: „Testowanie leku na ludziach”.
Właśnie…
W czasie mojej dwudziestoletniej pracy obserwuję ogromny postęp w medycynie. Większość z nas pamięta ten strach towarzyszący diagnozie pt.: „rak”. Dwadzieścia lat temu kojarzyło się jednoznacznie z wyrokiem i cierpieniem. Teraz, na szczęście, nie jest to już takie jednoznaczne. Terapie nie są takie wyniszczające, nie mają tak wielu skutków ubocznych (np. wielu z nich nie towarzyszy tak przykra dolegliwość jak utrata włosów). Znam kilka przypadków osób z grona znajomych, u których wykryto nowotwór rozsiany, a po roku terapii wszystkie zmiany się cofnęły. Oczywiście dbają one o siebie, odpowiednią odżywiają się, uprawiają sport i są zdrowe.
Jednak testuje Pani leki na ludziach…
Jestem odpowiedzialna za organizację badań, ale można też odpowiedzieć na to pytanie przewrotnie, podając przykład. Kiedyś moja znajoma, gdy dowiedziała się, czym się zajmuję, określiła to mianem „testowania leków na ludziach”. Jednak już po chwili pochwaliła się, że właśnie lekarz przepisał jej najnowszy lek na nowotwór i jest z tego faktu bardzo zadowolona, bo już widać u niej poprawę. Pytam zatem: Czy moja koleżanka dostałaby ten najnowszy lek, gdyby nie badania kliniczne?
Testowałaby Pani jakiś lek na sobie?
Jeśli zaszłaby tego rodzaju potrzeba, to pewnie że tak. Kiedyś z ciekawości sama przystąpiłam do badania klinicznego jako pacjentka przy szczepionce. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają wszelkie procedury od tej drugiej strony, jak to wygląda w praktyce.
Jakieś wnioski?
Z moich obserwacji wynika, że ważne jest to, by pacjent, który rozważa przystąpienie do badania, zapoznał się z dokumentami, które otrzyma do ręki. Powinien też zadawać pytania, bo chodzi przecież o jego zdrowie, a być może życie.
Co daje Pani praca w badaniach klinicznych?
Lubię pomagać ludziom, tak po prostu. Przez dwa lata pracowałam biurko w biurko z koleżanką, która robiła badanie kliniczne na bóle nowotworowe, nawet przez pewien czas pomagałam jej. To mi dało ogromną wiedzę na temat leczenia paliatywnego, którą dzielę się z osobami, które tego potrzebują. Wiele razy już przekazywałam informacje bliższym i dalszym znajomym na temat tego, dlaczego cierpienie w chorobie nowotworowej to coś, czego można bez problemu uniknąć przy pomocy obecnie dostępnych terapii. Ciężki temat, ale bardzo potrzebny.
Spotyka się Pani z trudnymi i bolesnymi losami ludzi w swojej pracy?
To mój chleb powszedni.
Może Pani podać jakiś przykład?
Proszę bardzo. Pamiętam, że był ciepły sierpniowy dzień w 2000 roku. Moja wizyta w wiodącym centrum onkologii w Polsce. Po pracy rozmawiam z jedną z pań doktor. W trakcie dyskusji mówi mi, że jest po 10 godzinach dyżuru i że już się jej literki mylą, jak pisze. Jest po ciężkim dniu. Pytam: „Dlaczego?”. Odpowiada, że jedna z jej pacjentek w ramach naszego programu była dzisiaj u niej na wizycie. To 30-latka, matka dwojga małych dzieci z ogromną wolą życia. Wykryto u niej nowotwór z przerzutami, który oporny na leczenie dostępne standardowo. Także leczenie niestandardowymi liniami terapeutycznymi, niestety, nie powiodło się. Nasz program staje się dla niej ostatnią deską ratunku. Po przeanalizowaniu wyników pacjentki zainteresowana słyszy hasło: „progresja”. Pani doktor nie ma już koncepcji, jak ją leczyć. Pamiętam wtedy jej łzy w oczach, rezygnację w głosie, spuszczoną głowę, i te słowa: „Czasami mam już tego wszystkiego dość”.
Pani doktor poddała się?
Nie mogła odesłać pacjentki do domu „z kwitkiem”, bez nadziei na jutro. Mama dwojga dzieci usłyszała słowa otuchy, że dostanie terapię podtrzymującą. Wtedy zdałam sobie sprawę z jakimi historiami, a zarazem ciężarem gatunkowym, spotykają się lekarze. Proszę mi wierzyć: pacjent to nie tylko numerek w historii choroby. Tutaj odbywają prawdziwe batalie o ludzkie życie, a porażki są odbierane osobiście. Myślę, że pacjenci nie zdają sobie sprawy, ile osób jest przy nich myślami.
A najbardziej tragiczny moment w Pani pracy zawodowej?
Niech pomyślę. Początek mojej pracy w badaniach klinicznych. Dziewczyna lat 27, przyjęta do programu z wykrytym guzem nowotworowym, który został usunięty natychmiast. W programie dostaje nowatorski lek (w Polsce wtedy ten typ nowotworu tylko usuwało się i tyle, ponieważ nie było innej znanej skutecznej terapii). Kilka miesięcy po operacji pacjentka popełnia samobójstwo.
Dlaczego?
Nie wiadomo. Być może nie potrafiła zmierzyć się z chorobą. Było to dla mnie jak zimny prysznic. Dotknęło mnie osobiście. Do dziś cisną mi się słowa do ust: „Dlaczego? Była taka młoda…” 20 lat później ciągle pamiętam tę historię.
Jak radzi Pani sobie z takimi sytuacjami?
Nie raz zdarza mi się modlić za moich pacjentów. Jednak w takich chwilach myślę sobie, że warto wykonywać moją pracę.
Dlaczego?
Choćby dlatego, że mogę pomóc przedłużyć ludzkie życie. Jeśli sama zachorowałabym i miałabym do wyboru albo 3 miesiące życia, albo 3 lata, to wybrałabym tę drugą opcję. I myślę, że podobnie myśli zdecydowana większość pacjentów, którzy korzystają z nowoczesnych terapii wprowadzonych do leczenia dzięki tego rodzaju badaniom.
Jest to zapewne odpowiedzialna praca?
To praca pod dużą presją czasu, terminów i zdarzeń niezaplanowanych. Przytrafiło mi się kilka razy odwoływać urlop, nawet taki między Świętami Bożego Narodzenia a Sylwestrem. Pamiętam taką sytuację, kiedy spędzałam święta u rodziców w Krakowie i miałam zaplanowaną wizytę zaraz po drugim dniu świąt w ośrodku w Katowicach (tylko jeden dzień), a potem miałam kontynuować urlop aż do Nowego Roku. Pech chciał, że kurier pomylił dostawy leków do Katowic i pilnie trzeba było zareagować, tzn. wyjaśnić sprawę z firmą kurierską, zamówić nową dostawę oraz zaraportować całe zdarzenie (3 dni pracy), więc musiałam wrócić w trybie pilnym do biura w Warszawie i było już po urlopie.
Co stanowi dla Pani największe wyzwanie w tego rodzaju pracy?
Wyzwaniem dla mnie jest wyjazd na urlop bez telefonu. Czasami udaje mi się to, ale często jest to urlop z laptopem i sprawdzanie maili wieczorami lub wcześnie rano, żeby mieć chwilę wytchnienia w ciągu dnia. Wszystko dlatego, że lekarze często dzwonią, gdy nie są pewni co do procedur i potrzebują konsultacji. Oczywiście, można nie odebrać telefonu po godzinach.
Rozumiem, że Pani odbiera telefony po godzinach pracy?
Kiedyś pewien lekarz mi powiedział, że dobrze mu się ze mną pracuje, bo mi się chce i wtedy on też się bardziej stara.
Dużo Pani pracuje?
Jeżdżę po różnych szpitalach do lekarzy współpracujących ze mną. Nadgodziny zatem to mój chleb powszedni, a zmorą są spóźnienia kolejowe lub korki. Zamiast 5 godzin podroży, powrót do domu może się bardzo wydłużyć. Pamiętam taką historię młodszego kolegi. Świeżo po ślubie miał bardzo trudne badanie, a zarazem dużo ośrodków zaangażowanych w ten proces, w związku z tym w domu bywał tylko w weekendy, do czasu kiedy młoda żona zaczęła podejrzewać go o romans. W końcu wzięła urlop i pojechała z mężem na tydzień w teren, żeby zobaczyć, jak wygląda jego praca. Po powrocie przekonała męża, by zmienił zatrudnienie.
Taki to ciężki zawód?
Oczywiście nie cały czas jest tak ciężko, ale są takie momenty, kiedy mnie właściwie nie ma w domu przez kilka tygodni. Znam też sytuacje, gdy osoby pracujące w badaniach klinicznych są umówione na telefon z lekarzami o godzinie 22.00 i przez godzinę lub dwie uzupełniają bazy danych badania. Pamiętam, jak raz byłam na wizycie w szpitalu w Szczecinie i z panią ordynator siedziałyśmy do 3,00 w nocy, by wyjaśnić wszelkie niejasności.
Jak Pani rekompensuje sobie stres?
Na początku mojej ścieżki zawodowej odkryłam jogę i techniki oddechowe, które praktykuję do dzisiaj. Dzięki nim ciągle lubię moją pracę, ludzi których spotykam i nie boję się wyzwań.
Badania kliniczne a joga?
Jedno drugiego nie wyklucza. Jako ciekawostkę opowiem, że będąc prywatnie w Indiach odwiedziłam szpital ajurwedyjski (starożytna hinduska medycyna naturalna), gdzie tamtejszy profesor opowiadał, że oni przeprowadzają badania kliniczne leków roślinnych zgodnie ze standardami międzynarodowymi, by móc udowodnić ich działanie oraz zarejestrować je do oficjalnego międzynarodowego obiegu leczniczego. Pamiętajmy jednak, że naturoterapia nie pomoże w nagłych przypadkach, gdzie potrzebny jest oddział ratunkowy, chirurg, czy kardiolog inwazyjny.
Jak ocenia Pani badania kliniczne w Polsce?
Miałam okazję pracować w Czechach, Kanadzie, USA czy Szwajcarii. Teraz działam w Niemczech. Mam porównanie. Muszę przyznać, że jako Polska mamy bardzo wysokie standardy w zakresie badań klinicznych. Reprezentujemy poziom europejski.
To Pani zdanie?
Nie tylko moje. Pamiętam, jak asystent ze Stanów Zjednoczonych pytał mnie, skąd jestem, bo jeszcze nie miał możliwości pracować z tak kompetentną osobą. Ja natomiast nie robiłam niczego nadzwyczajnego, tylko omawiałam z nim badanie i błędy, jakie popełnili w ośrodku. Dla tego pana było zaskoczeniem, że można tak pracować. To daje do myślenia.
Nie miałaby Pani pracy, gdyby nie choroby…
Znalazłabym inny rodzaj działalności. A tak na poważnie: Idealny stałby się świat, gdyby był wolny od chorób. To oczywiste! Jednak AIDS na początku był chorobą śmiertelną. Teraz dzięki dostępnym nowoczesnym terapiom jest chorobą przewlekłą. Takich przykładów można by mnożyć.
Proszę zatem pomnożyć…
Pamiętamy wszyscy, jakim poważnych powikłaniem zdrowotnym był jeszcze 20 lat temu zawał. Bardzo wiele osób umierało z tego powodu. Teraz zdarza się to rzadko. Mamy bowiem badanie angiograficzne czy stenty. Takiego stanu rzeczy nie byłoby bez badań klinicznych.
Co chce Pani przez to powiedzieć?
Myślę, że nie należy bać się postępu i zmian, tylko poznać je oraz wykorzystywać do zaistniałej sytuacji i własnych potrzeb.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Dominika Narożna
Zdjęcia: archiwum prywatne