Konie towarzyszą człowiekowi od dawna. I choć wydawałoby się, że rozwój cywilizacji pomniejszył ich wartość i wpływ na ludzi, to jednak te wspaniałe zwierzęta w dalszym ciągu służą nam pomocą. O kształtowaniu wzajemnych relacji pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem i swojej miłości do koni opowiada Maria Bielak, która od lat prowadzi stajnię ZADORA oraz gospodarstwo agroturystyczne w uroczym, otoczonym lasami Zajączkowie niedaleko Pniew.
- Jak miałaby Pani przybliżyć swoją sylwetkę w kilku słowach, co by Pani powiedziała?
Realizatorka marzeń. Mieszczuch, który zamieszkał w środku lasu i spełnia swoje pasje, o których marzył od dziecka, a które udało się zrealizować dopiero po czterdziestce. Pasją nie jest co prawda prowadzenie szkółki, tylko przebywanie z końmi, ale wiadomo, że na każdą pasję trzeba zarobić. Musiałam więc jakiś system sobie opracować. I dlatego powstała szkółka, dlatego też podejmuję działania mające na celu zachęcenie ludzi do spędzenia wolnego czasu w określony sposób.
- Od lat prowadzi Pani szkółkę jazdy konno, a od jak dawna sama jeździ?
Wstyd się przyznać. Prawie od czterdziestu lat. Czas, niestety, jest nieubłagany.
- Zaczęła Pani jeździć, bo chciała, czy ktoś Panią do tego namówił?
Nikt mnie nie wypychał i nawet nikt nie rozumie, skąd to mi się wzięło. Nie mamy tradycji koniarskich w najbliższej rodzinie, mam na myśli pokolenie moich rodziców. Żadna ciotka ani wujek, nikt konno nie jeździł. W dalszych pokoleniach tak, bo pochodzę z rodziny ziemiańskiej, więc konie były elementem życia moich przodków. Fascynacja końmi towarzyszyła mi od dziecka. Pamiętam, że jako dziecko, gdy jeździłam z rodzicami samochodem, zawsze przez okno wypatrywałam koni. Wtedy było zdecydowanie łatwiej je dostrzec, bo niektóre pasły się przy domach, pracowały w polu, chodziły w zaprzęgach. W trakcie wycieczki byłam w stanie naliczyć kilkadziesiąt koni. Byłam bardzo grzecznym podróżnikiem z nosem przylepionym do szyby.
- Z zawodu jest Pani….
Zootechnikiem i wybór studiów podyktowany był moimi zainteresowaniami.
- Zajmując się zwierzętami, bo oprócz koni macie jeszcze psy, koty, kozy i nie może Pani sobie pozwolić na dłuższy wyjazd. Nie tęskni Pani za tym?
Nie, nie tęsknię. Wystarczają mi dwa, trzy dni na reset. Zresztą jestem zwolennikiem jeżdżenia po Polsce, nie ciągnie mnie na dalekie zagraniczne wojaże. Potrafię wsiąść do samochodu i sobie dokądś pojechać. I to wystarczy. Dużo osób tutaj przyjeżdża i mówi: „Ale pani ma tutaj fajnie. Wieczne wakacje”. No, jest ładnie, ale nie wiem, czy są to wieczne wakacje.
- Mieszka Pani w przepięknej okolicy, z dala od miejskiego gwaru, z dala od znajomych i sąsiadów. Nie czuje się Pani czasem samotna?
Mam w pobliżu koleżanki, do których mogę w każdej chwili wyskoczyć na kawkę. Jest to trochę inna rzeczywistość, bo nie idę piechotą, tylko wsiadam w samochód i podjeżdżam te dwa, trzy kilometry. Ale to mi zupełnie nie przeszkadza. Jedynie, że muszę się ograniczyć do kawy, a nie do czegoś innego. Z reguły jak jest na jazdach dużo dzieci i innych gości, na brak gwaru nie mogę narzekać, za to po ich wyjeździe nastaje taka błoga cisza. Mam tu dużo znajomych, w okolicy mieszka mnóstwo sympatycznych i ciekawych ludzi, z którymi mogę rozmawiać na różne tematy, te bardziej i mniej poważne.
- Zajmowanie się końmi to ciężka praca. Jak wytrzymać to fizycznie?
Fizycznie można wytrzymać, chociaż czasem mam ochotę usiąść i odpłynąć w sen, ale uważam, że człowiek zmęczony fizycznie regeneruje się dość szybko. Gorzej ze zmęczeniem psychicznym. Minusem mojej pracy jest to, że mam zniszczone ręce. Na pewno nie mam takiej ładnej cery jak niektóre panie. To skutek przebywania na zewnątrz w różnych warunkach pogodowych: na słońcu, wietrze, mrozie. Co do przeziębień, nie mam czasu na chorowanie – wierzę w autosugestię. Jest to kwestia przyzwyczajenia i odpowiedniego stroju. Jak to mówią Skandynawowie, nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
- Czy jazda konno kształtuje charakter człowieka, czy tylko wyrabia tężyznę fizyczną?
Myślę, że bardziej charakter niż tężyznę fizyczną. Sądzę, że obcowanie ze zwierzętami jest jak najbardziej dla naszej psychiki dobre i zdrowe. Natomiast obcowanie ze zwierzętami, które mają hierarchię stadną i silne zachowania stadne zakodowanie w swoich głowach, kształtuje w nas pewne postawy, bo musimy stać się dla nich osobnikiem alfa i musimy w sposób konsekwentny wymagać jakiś konkretnych zachowań.
- Trudno jest stać się takim osobnikiem alfa? Przecież nie każdy, kto chce jeździć konno ma silną osobowość? Czy cicha i spokojna osoba jest w stanie wyrobić sobie autorytet u koni?
Tak, bo to nie trzeba wcale być głośnym i wojowniczym. Trzeba być tylko i wyłącznie zdecydowanym i konsekwentnym. Koniom hałas nie jest potrzebny, wręcz go nie lubią. Myślę, że przy koniach właśnie takie pozytywne cechy można w sobie kształtować. Poza tym jest teraz taki bardzo ciekawy trend szkoleń i programów rozwojowych z użyciem koni, często kierowany do grupy managementu w różnych firmach. Można tam przeprowadzić bardzo ciekawe obserwacje. W Polsce specjalistą od programów rozwojowych jest pani Agata Wiatrowska. Wykorzystuje ona kontakt z koniem do szkoleń rozwojowych z różnymi osobami. Dla mnie najciekawszym trendem jest budowanie relacji przywódczych czy sprawdzania, czy ktoś takie kompetencje ma. Dobry przywódca wcale nie musi krzyczeć ani używać silnych środków wyrazu czy nacisku. Musi mieć to „coś”, i właśnie tego czegoś można nauczyć się przy koniach albo zaobserwować, czy to mamy, czy nie mamy. Jak mamy, to konie będą nas słuchać. Jak nie, to mamy problem. Zresztą konie są stworzeniami, które bardzo dobrze odczytują mowę ciała i korzystając z mowy ciała się komunikują. Bardzo często słyszy się, jak ludzie mówią: „Nie bój się konia, bo on to wyczuje”, i to jest prawda, chociaż wydźwięk może być odbierany jako negatywny, jakoby koń miał nam zrobić krzywdę. A nie o to chodzi. Koń nie czeka, by wykorzystać naszą słabość, tylko po prostu będzie się też bał. Tak na wszelki wypadek, bo przecież my się boimy, a nasze emocje są przekazywane zwierzęciu. W stadzie przecież tak już jest, jeżeli osobnik alfa daje sygnał do ucieczki, to nikt się nie zastanawia, co się dzieje, tylko ucieka. Tak na zapas. Dopiero później może sobie pozwolić na jakąś refleksję, czy było warto. Jeżeli grozi atak drapieżnika, nie ma o czym myśleć, tylko trzeba uciekać.
- Mówi się, że psy wyczuwają, że się człowiek boi, bo wtedy wydziela inny zapach. Koń na podstawie zapachu tego nie wyczuje.
Koń wyczuwa emocje na podstawie mowy ciała. Jeżeli wejdziesz do boksu pewna siebie, koń będzie spokojny. Jeżeli jedziesz konno, widzisz ciężarówkę i powiesz sobie: „O matko, jedzie ciężarówka, ten koń na pewno mi się zaraz spłoszy. Co to będzie!” i przy tym napniesz tyle mięśni, że koń to z pewnością wyczuje. I w tym momencie on może nawet nie być świadomy nadjeżdżającej ciężarówki, ale wyczuje napięcie i zacznie się denerwować. Jeżeli jeździec powie: „Koniu kochany, jedzie ciężarówka, ale nic się nie bój, ja cię obronię”, i jedzie sobie jakby nigdy nic, to koń na dziewięćdziesiąt procent na tę ciężarówkę nie zareaguje, bo po co ma się bać, skoro osobnik alfa się nie boi.
- Ale to już musisz być tym osobnikiem alfa…
No tak, oczywiście, ale to jest tak samo jak z dostaniem się do prezesa wielkiej firmy. Jeżeli wejdziesz do sekretariatu i będziesz umiała się odpowiednio zachować, przedstawić, w odpowiedni sposób podasz rękę, to asystentka najprawdopodobniej wpuści cię do prezesa. Jeżeli wejdziesz i będziesz sprawiać wrażenie, że przepraszasz, że żyjesz, to na 99% prezes dla ciebie czasu nie znajdzie. Dokładnie tak samo jest z koniem. Wchodzimy i jesteśmy pewni tego, co chcemy osiągnąć. Oczywiście, jeszcze wcześniej sami musimy to sobie uświadomić.
- Wielu rodziców posyła dzieci na tak zwane „oprowadzanki” na kucach. Czy taka forma, nazwijmy to, sportu jest dla tego dziecka przydatna, jeżeli to dziecko tylko siedzi w siodle i buja się w rytm stępa?
Myślę, że ma sens. Nie należy się z pewnością niczego wielkiego po takich „oprowadzankach” spodziewać, ale sam ruch konia bardzo dobrze wpływa na naszą motorykę. W hipoterapii wykorzystuje się stęp po to, by osobom, które mają problemy z chodzeniem przekazać prawidłowy wzorzec chodu. Jeżeli na koniu siedzi się w poprawnej pozycji, to ruch konia narzuca nam, jakby automatycznie schemat ruchu używany w chodzie. Dlatego nawet samo stępowanie na koniu jest bardzo zdrowe. Dla takich małych dzieci, może niekoniecznie dla dwulatków, ale trzy- i czterolatków już tak, jest dobrym wstępem do późniejszej nauki jazdy. Na pewno buduje zaufanie do konia, pewność siebie, oddala strach i ogólnie wpływa dobrze na rozwój psychiczny. A nie ma dobrego jeźdźca bez dobrej głowy.
- Jest jakiś wiek lub przedział wiekowy, w którym najłatwiej jest nauczyć się jazdy konnej?
Raczej nie. Dziecko przede wszystkim musi być komunikatywne, musi umieć i chcieć wykonywać polecenia. Ciężko jest pracować z dzieckiem, które błądzi myślami w swoim świecie – nie mówię teraz o hipoterapii, bo tam właśnie z takimi dziećmi się pracuje, czego najlepszym przykładem są osoby ze spektrum autyzmu, ale to jest zupełnie inny rodzaj pracy. Natomiast jeśli chodzi i rekreację czy sport, uważam, że ten kontakt jest konieczny. W przypadku dziecka kwestia roku to czasami jest przepaść. Są siedmiolatki, z którymi można swobodnie porozmawiać i są też takie, które patrzą na instruktora i nawet nie chcą odpowiedzieć na pytanie, czy wyczyści konika. Rozmawiając z rodzicami, najbardziej kładę nacisk na komunikatywność dziecka. Jeżeli potrafimy się dogadać, może się uczyć. Jeżeli jest bariera, trzeba czekać, aż się otworzy albo szukać innego instruktora.
- Jaki jest przekrój wiekowy klientów jeżdżących w Zadorze?
Bardzo różny, ponieważ nasza działalność jest bardzo zróżnicowana. Prowadzimy rekreację i hipoterapię. Na hipoterapię przyjeżdżają bardzo małe dzieci, na typowe „oprowadzanki” też przyjeżdżają cztero- pięciolatkowie. Jeżeli chodzi o naukę, z reguły podejmuję się uczenia od siódmego roku życia, tak jak już idą do szkoły.
- Wspomniała Pani hipoterapię, czy widzi Pani różnice w schorzeniach, które występowały dawniej i teraz?
Nie wyciągałabym takich wniosków na podstawie mojej działalności, dlatego że mam stosunkowo niewielu pacjentów. W tej chwili współpracuję z jednym stowarzyszeniem z naszego regionu, więc pacjenci od lat mi się niemal nie zmieniają. Trudno na tej podstawie budować szersze wnioski. Mam wrażenie jednak, że świadomość rodziców i otoczenia, że dzieci trzeba gdzieś wyciągać i trzeba z nimi coś robić, i że to daje efekty, jest coraz większa. Wydaje mi się, że gdy zaczynałam swoją przygodę z hipoterapią, ludzie byli bardziej zamknięci. Mamy coraz więcej osób z autyzmem, przynajmniej tutaj u mnie, bo statystyki też wskazują na rosnącą populację osób ze spektrum autyzmu. Na początku miałam więcej dzieci z problemami ruchowymi, na przykład z mózgowym porażeniem dziecięcym czy dzieci po wypadkach, były dzieci z zespołem Downa, ale z autyzmem było ich mało. Natomiast teraz stanowią zdecydowaną większość.
- Widać postępy w ich leczeniu?
W autyzmie hipoterapia jest metodą wspomagającą leczenie, w dużej mierze więc wynik zależy od tego, jak cała terapia jest prowadzona. Znam dzieci, które są taki pięknie wyprowadzone, że przy pierwszym kontakcie nie można wręcz poznać, że jest to dziecko autystyczne. Są też dzieci, z którymi w ogóle ciężko jest nawiązać kontakt. Trzeba pamiętać, że autyzm ma wiele postaci.
- W przypadku jakich chorób hipoterapia daje najlepsze efekty?
W większości przypadków hipoterapia jest traktowana jako terapia uzupełniająca, więc tutaj trudno mówić o efektach wynikających stricte z hipoterapii. Natomiast na pewno jest to terapia, która daje dużo radości i satysfakcji. Myślę, że inne ćwiczenia są bardziej uciążliwe, męczące, trudniejsze do wykonania, bo takie ćwiczenia na sali gimnastycznej są dla pacjenta żmudną pracą. A w hipoterapii dużo ćwiczeń można wykonać tak przy okazji, przemycić je w formie zabawy i relaksu, a przy okazji ten koń cały czas pracuje i jak się dobrze takie ćwiczenia przeprowadzi, to pacjent często zapomina, że przebywa na terapii. Ta forma mniej obciąża pacjentów psychicznie.
- Dużo się Pani dokształca, bierze udział w szkoleniach. Wykorzystuje Pani zdobytą wiedzę?
Staram się dużo czytać, sporo publikacji jest dostępnych w internecie, korzystam też z różnego rodzaju szkoleń w tej chwili online. Nie ukrywam, że często takie szkolenia wyjazdowe są dla mnie formą wypoczynku.
- Jakie metody Pani stosuje ucząc jazdy konno?
Tradycyjne. Uczę rzetelnej komunikacji z koniem, opartej na zaufaniu i współpracy. Mnie się podoba jeździectwo, w którym oboje jeździec i koń mają frajdę. Koń nie musi być maszyną, która będzie żmudnie pracowała tylko po to, żeby ktoś mógł się wozić. Chciałabym, żeby te osoby, które uczę, były świadome tego, co mogą koniowi zrobić, co koń odczuwa i dlaczego pewnych rzeczy powinniśmy unikać. Staram się, by patrzyli z tej perspektywy, że ta druga połówka duetu też musi mieć z tego jakąś przyjemność albo przynajmniej nie mieć nieprzyjemności.
- Czy taki jeździec wyuczony przez Panią poradzi sobie z koniem, który przyzwyczajony jest do bodźców siłowych typu łydka, kopnięcie.
To nie jest dobrze sformułowane pytanie (śmiech). Łydka jest jedną z podstawowych pomocy jeździeckich i dobrze przykładana jest bardzo ważna. Co innego kopanie. Wracając do meritum pytania, uważam, że z każdym koniem można się dogadać. Jeżeli koń jest zmaltretowany, złamany to oczywiście może mieć wątpliwości co do naszych intencji, natomiast jeśli się nic złego nie dzieje, z pewnością zacznie współpracować.
- Czy na przestrzeni lat zmieniło się podejście klientów do wymogów sposobu prowadzenia jazdy, konia (grzeczny, niegrzeczny), osprzętu?
Myślę, że to znów nie jest dobre pytanie. Jeżeli ja się staram, żeby konie miały dobrze, to nie może mieć byle jakiego sprzętu. Jeżeli ja się staram, żeby konie były szczęśliwe, to klienci nie powinni na nie narzekać. Jeżeli komuś zależy na współpracy ze swoim końskim partnerem, to się dogada. Natomiast trudniejsi są klienci traktujący konie bardzo przedmiotowo, przyzwyczajeni do tego, że koń jest w jakiś sposób „złamany”, czyli na „wio” idzie, a na „prrr” staje, niezależnie od tego, czy jeździec użyje bata, przyłoży łydkę czy szarpnie, to ten biedny koń będzie się domyślał, co ma robić, po to tylko żeby uniknąć bólu. Tacy klienci mają u mnie problem, muszą albo zmienić swoje podejście do koni i jeździectwa albo stajnię.
- Używa Pani słowa, że koń jest „złamany”, a jest określenie „koń profesor”. Jaka jest różnica? Miałam kiedyś okazję jeździć na koniu, o którym mówiło się, że jest „profesorem”.
Koń „profesor” to jest skarb. Tylko trzeba sobie wyjaśnić co dla kogo to określenie oznacza. Dla mnie koń „profesor” to taki, który prawidłowo reaguje na pomoce jeźdźca, które nie muszą być bardzo silne. Profesor prawidłowo reaguje na to, co chcemy osiągnąć, czyli jeżeli prawidłowo ułożymy swoje ciało, łydki i ręce, to on zrobi to co powinien zrobić. Natomiast nie będzie tego robić, jeżeli my będziemy to robić źle. Koń „profesor” ma nas czegoś nauczyć. Miałam kiedyś trenera, który mówił, że w duecie koń – jeździec, przynajmniej jedno musi coś umieć. Albo koń uczy jeźdźca, albo odwrotnie. Nie mogą oboje niczego nie umieć. Za to oboje mogą wszystko potrafić i wtedy są mistrzami świata.
- Gdyby miała Pani zachęcić kogoś do wyboru jazdy konno spośród wielu sportów, jakich argumentów by użyła?
Na siłę nikogo bym nie zachęcała, bo wydaje mi się, że do każdego sportu trzeba mieć w sobie to coś, co będzie nas zachęcało do wysiłku, większego bądź mniejszego, wszystko jedno. Ale na pewno namawiam ludzi, żeby choć raz spróbowali, bo jest to wspaniały sposób spędzania wolnego czasu, zapomnienia o wszystkim, przy koniach wszystkie problemy można zostawić poza sobą i zająć się koniem. Kontakt z koniem na psychikę działa rewelacyjnie. Koń zawsze wysłucha, jest cierpliwy. I potem sama satysfakcja z jazdy, malutkich kroczków, nauczenia się anglezowania, pierwszy teren, pierwsze galopy, wiatr we włosach i fakt, że te wszystkie sukcesy są osiągane w takim nietypowym duecie ze zwierzęciem.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Witkowska