Dziennikarka, pasjonatka sportu, zwłaszcza piłki nożnej, autorka książki o wulgaryzmach stadionowych, podróżniczka – Agnieszka Dokowicz – zdradza nam kulisy swojej kwarantanny po powrocie z ostatniej egzotycznej podroży.
Czy zwykle jeździ Pani po świecie w podróż służbową czy prywatną? W przypadku długich wyjazdów wielu ludzi zawsze zastanawia się po prostu – skąd na to wziąć pieniądze?
W zasadzie pół na pół. Część moich wyjazdów to podróże służbowe, część prywatne. Kiedy byłam rzecznikiem prasowym Biura Miss Polski, dwukrotnie gościłam w USA na zaproszenie Miss Polonia America, byłam też na wyborach Miss Polski w Tunezji oraz na zgrupowaniach przed finałami w Chorwacji. Służbowo byłam też w Tajlandii, Portugalii czy Rosji. Dzięki podróżom prywatnym zwiedziłam miedzy innymi Azję (Hong Kong, Shenzen, Kuala Lumpur, Singapur), Zjednoczone Emiraty Arabskie (Dubaj, Abu Dabi), USA (5 stanów w 10 dni) i większość Europy. Nigdy nie mieszkałam w hostelach ani schroniskach młodzieżowych (pewnie ze względu na podeszły wiek), ale to nie znaczy, że wydawałam fortunę. Nie korzystam z biur podróży, sama szukam połączeń samolotowych, hoteli, transportu lokalnego. Dużo przydatnych informacji czerpię z blogów podróżniczych – internet to naprawdę kopalnia wiedzy w tym obszarze. Nie trzeba wyważać otwartych drzwi, wystarczy korzystać z doświadczeń innych.
Jak przygotowuje się Pani do podróży?
Jak już wspomniałam, czytam dużo blogów podróżniczych, robię notatki, sprawdzam dostępność atrakcji, bo zmieniają się ich ceny, godziny otwarcia itp. Potem idę do księgarni i kupuję przewodnik i rozmówki (wszędzie tam, gdzie to możliwe. Jestem z pokolenia, które lubi „czuć papier”, wiem, że to samo można przeczytać w komórce, ale zauważyłam, że „tambylcy” jakoś lepiej reagują na ludzi, którzy mają w ręku przewodnik po ich kraju. A jeśli jeszcze potrafią, łamiąc sobie oczywiście język, wydukać parę słów, to atmosfera od razu robi się prawie rodzinna.
Lubię podróże z pretekstem. Kiedy mój starszy siostrzeniec był w szkole, wakacyjne wyjazdy były „nagrodą” za przeczytanie książki. Przeczytał „Kod Da Vinci”, pojechaliśmy do Paryża, przeczytał „Anioły i demony”, pojechaliśmy do Rzymu. Teraz „ćwiczę” to z młodszym siostrzeńcem. Kiedy przeczytał „Pana Samochodzika i Templariuszy”, byliśmy w Malborku, śladami „Dzieci z Bullerbyn” popłynęliśmy do Szwecji. Zdaje się, że wpadłam w ten sposób we własne sieci, bo po przeczytaniu „Zaginionego symbolu” Dana Browna domaga się wizyty w Waszyngtonie i zwiedzania Capitolu.
Pani jako kobieta miała łatwiej czy trudniej? Bo przecież płeć jest bardzo wpisana w różnice kulturowe i je determinuje w wielu zakresach.
Nie zauważyłam żadnej różnicy w postrzeganiu ze względu na płeć, ani kiedy podróżowałam sama, ani z dziećmi, ani w większej grupie. Może dlatego, że zawsze były to kraje, które przynajmniej w części żyją z turystów. Może po prostu miałam szczęście.
A jak z językami? Który z Pani znanych tak naprawdę sprawdził się najbardziej i okazał się skuteczny w Pani rozlicznych wojażach?
Przede wszystkim angielski, którym można się porozumieć w większości miejsc turystycznych na świecie. Na przykład w Szwecji mówią nim płynnie zarówno ludzie młodzi, jak i starsi. Każdy kasjer w ICA (powiedzmy, że nasza Biedronka) mówi po angielsku, w przeciwieństwie do Hiszpanów czy Francuzów, gdzie czasami nawet w restauracjach trzeba odwoływać się do „języka migowego”, czyli pokazać danie palcem. Wtedy właśnie przydają się rozmówki.
Choć bywa, że nie przydają się nawet one. W moim ukochanym miejscu na świecie – Barcelonie można trafić na osoby, które nie chcą mówić po hiszpańsku, bo są przecież Katalończykami, choć zasadniczo dla turystów zwykle robią wyjątek. Ale nawet gdyby w Barcelonie nie można się było porozumieć w żadnym języku, nigdy nie przestanę tam latać. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, że w drugiej połowie roku, może nawet późną jesienią, nie wyskoczę tam ma kilka dni. I jakiś mecz…
Kiedy w 2018 roku byłam w Moskwie podczas Mundialu przekonałam się też, jak bardzo przydaje się znajomość rosyjskiego. Mój dwudziestopięcioletni siostrzeniec patrzył z przerażeniem na napisy cyrylicą, choć muszę przyznać, że po trzech dniach łapał już niektóre słowa. Za to ja z prawdziwym rozrzewnieniem przypomniałam sobie ten język.
Ostatni etap podróży przypadł akurat na początek pandemii, tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Jak udało się Pani wrócić do kraju?
Udało się całkiem normalnie – po prostu na ten dzień miałam wykupiony lot i od się jeszcze odbył zgodnie z rozkładem, może dlatego, że to był czarter. Ale już po wylądowaniu czekały na nas Wojska Obrony Terytorialnej, które jeszcze na pokładzie zmierzyły nam gorączkę i zebrały wypełnione wcześniej karty lokalizacyjne. Potem wróciliśmy do domów, takie wtedy obowiązywały przepisy, dziś chyba jest już inaczej i kwarantannę odbywa się w specjalnie wyznaczonych miejscach.
Potem musiała Pani przejść 14-dniową obowiązkową kwarantannę, jako osoba powracająca z zagranicy. Jak Pani sobie poradziła? Czym umilała czas?
Nie było specjalnie trudno. Po pierwsze dlatego, że większość mojej pracy spokojnie można wykonywać z domu, a po drugie – wróciłam z tropików, a za oknem było kilka stopni, wiało i padał śnieg. To nie zachęcało do wyjścia. Miałam książki, puzzle i platformę do oglądania seriali. Poradziłam sobie.
Czy była Pani kontrolowana, np. przez policję?
Tak, codziennie. Czasami dzwonili domofonem, czasami odbierałam telefon z prośbą o podejście do okna. W drugim tygodniu kwarantanny uruchomiona została aplikacja, ale to były jej początki ciągle ją testowali, bo policja i tak przychodziła przez bite dwa tygodnie.
Jak zorganizowała sobie Pani żywność?
Różnie. W pierwszym tygodniu pomagali znajomi, w drugim zasady kwarantanny zostały zaostrzone i nie chciałam już nikomu robić kłopotu, więc przez wspomnianą wcześniej aplikację poprosiłam o zrobienie zakupów. Przyniosła mi je bardzo miła pani z Wojsk Obrony Terytorialnej. No, a przede wszystkim życie ratowała mi ukochana Restauracja Studio Buffo, która codziennie dowoziła mi pyszne obiady a czasami nawet słodkie niespodzianki.
Puzzle już były w domu, czy je Pani zamówiła na początku kwarantanny?
Kiedyś prawie nałogowo układałam puzzle, ale to było w czasach, kiedy miałam jeszcze lepszy wzrok. O kupienie tych układanych podczas kwarantanny poprosiłam koleżankę, wtedy jeszcze był spory wybór, ale kiedy dwa tygodnie później chciałam przez internet kupić kolejne, większość była niedostępna. Po raz pierwszy układałam puzzle składające się z 3 tysięcy kawałków, wcześniej wymierzyłam dokładnie blat i okazało się, że mam dokładnie po 1 centymetrze zapasu z góry i z dołu, więc ciągle mi spadały, dlatego zanim włączyłam odkurzacz dokładnie sprawdzałam podłogę… Puzzle to cudowna zabawa, ćwiczy się pamięć, spostrzegawczość, no i cierpliwość. Naprawdę polecam.
Jakie ma Pani refleksje związane z przymusowym zamknięciem?
Takie, że choć jestem zwolennikiem robienia planów, czasami życie decyduje za nas i okazuje się, że na nic nie mamy wpływu… Kiedy rozpoczynałam kwarantannę, naprawdę myślałam, że po jej skończeniu, no może nie od razu, ale w krótkiej perspektywie czasowej, pójdę do pracy, wyjdę na rower czy do teatru. Tymczasem ograniczeń było coraz więcej i słuchałam o kolejnych odwołanych wydarzeniach. A ja mam już kupione bilety na dwa mecze EURO 2020, opłacone loty i zarezerwowane hotele w Hiszpanii i Irlandii. Tymczasem EURO się nie odbędzie… takie życie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Paulina Maria Wiśniewska
/wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogiki i Administracji w Poznaniu/
Foto A. Dokowicz – ostatnia podróż, kwarantanna oraz dowozy obiadów z Buffo