Dr S. Surendra: Moja miniopowieść o współczesności z poradnikiem

Rozmawiamy z dr. Sebastianem Surendrą, autorem pozycji pt. „Słownik ortograficzny współczesnego języka polskiego z poradnikiem”, językoznawcą, badaczem kultury współczesnej.

Skąd pomysł na napisanie takiego słownika ortograficznego współczesnego języka polskiego, do tego z poradnikiem?

Mam przekonanie, że książkę, także naukową, nawet o niszowej tematyce, warto pisać dla potencjalnego czytelnika. Jeśli dana publikacja rozwiązuje choć jeden problem jednej osoby, to znaczy, że warto było ją napisać. W ostatnich latach coraz więcej autorów, z którymi współpracuję jako redaktor językowy i korektor, prosiło mnie o pomoc nie tylko przy sprawdzeniu ich tekstu, ale o wyjaśnienie, dlaczego trzeba pisać tak, a nie inaczej – chcieliby bowiem popełniać mniej błędów. Okazało się, że podzielają moje trzy główne zastrzeżenia do przeróżnych słowników ortograficznych. Pierwszy zarzut to tłumaczenie reguł ortograficznych i interpunkcyjnych zbyt naukowym językiem, oparte na przekonaniu, że każdy użytkownik języka bardzo dobrze pojęcia gramatyczne, co nie ma nic wspólnego z faktami. Drugi zarzut to zbyt duża liczba haseł w istniejących słownikach. Od nadmiaru naprawdę może boleć głowa, a mnożenie haseł, w których nawet dziecko nie zrobi błędu, tylko po to, by marketingowo pokazać, jak wiele słów zawiera słownik, to absurd. Absurd do tego szkodliwy, bo zniechęcający część osób do korzystania ze słownika. Trzeci zarzut to zbyt mały zakres słów bardzo współczesnych, które są używane w mowie i w piśmie przez wielu Polaków.

Uznałem zatem, że – wykorzystując przeprowadzone przez siebie badania naukowe i doświadczenia redaktorskie – napiszę słownik ortograficzny, który – bardzo bym chciał, by tak było – komuś pomoże zrozumieć regułę, znaleźć słowa nienotowane przez inne słowniki. Hasłami są słowa używane przez wielu piszącym i sprawiające im kłopot. Współczesny człowiek używa przede wszystkim współczesnego języka, językoznawca – tak uważam – ma bacznie to obserwować i swoimi spostrzeżeniami, radami się podzielić – z potencjalnym czytelnikiem, bo przecież nie sam ze sobą (uśmiech).

Zasady dotyczące ortografii i interpunkcji starałem się opisać tak, by były łatwo zrozumiałe dla każdego. Różne konstrukcje językowe wyjaśniam, sięgając m.in. po analogie ze świata gastronomii, sportu.

Całość ma styl poradnikowy, bo oprócz wskazania reguł radzę czytelnikowi, w jaki sposób może unikać pewnych pułapek językowych, jak może rozwikłać językowe wątpliwości.

Słownik jest też wyrazem mojej wizji nauki, tzn. opartej na funkcjonalności, utylitaryzmie, dążeniu do zaspokajania realnych potrzeb jednostek i społeczeństw. Jest także moją miniopowieścią o współczesności, bo reguły językowe tłumaczę, odnosząc się do życia codziennego, do kultury popularnej.

Widać już po spisie treści, ze czynił Pan starania, by była to pozycja naprawdę przystępna – samo sformułowanie tematów problemowych nie zniechęca, choć problem trudny. Oto próbka spisu treści: „Mały, ale groźny. O łączniku. Polane sosem kaparowo-cytrynowym. O przymiotnikach z członami równorzędnymi znaczeniowo, Kosiniak-Kamysz nie jest sam – o dwuczłonowych nazwiskach, Jak liczba z literą – o wyrazach zaczynających się liczbą, Umowa-zlecenie – gdy językoznawca pisze umowę, Gdy człon członowi równy – o rzeczownikach zbudowanych z dwóch członów o równorzędnym znaczeniu, Gdyby nie było VAT-u… O skrótowcach odmienianych przez przypadki, Gdy ojców sukcesu jest co najmniej dwóch – o współautorach odkryć, Gdy do tanga trzeba dwojga – o parach wyrazów żyjących w symbiozie…”

Style pisania są różne. Można rzeczy proste przedstawiać w zawiły, przeintelektualizowany sposób. Można trudne tematy opisywać, używając hermetycznego języka. Można też starać się skomplikowane zagadnienia poruszać tak, by stały się łatwiejsze w odbiorze. Dla mnie wzorami do pisania tekstów naukowych i popularnonaukowych są prof. Wiesław Godzic i prof. Zbyszko Melosik. O niełatwych często kwestiach piszą z olbrzymią swadą.

Popularyzacja nauki jest dla mnie bardzo ważna. Naukowiec może zamknąć się w wieży z kości słoniowej i w oderwaniu od rzeczywistości spędzić życie, twierdząc, że je zna i bada. I można działać tak, by szukać wspólnoty interpretacyjnej z czytelnikiem. Zdecydowanie wybieram drugą opcję.

Zajmowanie się naukowo czy zawodowo ortografią jest rzecz jasna czymś niszowym, ale zasady ortograficzno-interpunkcyjne obowiązują wszystkich. Są ludzie, którzy – czy dla samych siebie, czy wskutek oczekiwań szefa, klienta czy nauczyciela – chcieliby te reguły znać. Ale by jak najwięcej tych osób poznało i – co jeszcze ważniejsze – zrozumiało te zasady, warto wyjaśnienia napisać przejrzystym językiem, który zachęca, a nie zniechęca do czytania. Tak jak jestem wrogiem prostactwa, tak prostotę uważam za coś wspaniałego. Pewien polski kompozytor kiedyś powiedział: „Prostota jest ostatecznym osiągnięciem. Gdy zagrasz już wiele nut, to prostota wyłania się jako ukoronowanie sztuki”. Słuchajmy Chopina (uśmiech).

A faktycznie ten łącznik jest taki problematyczny? Dlaczego?

Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta. Podstawowe użycie łącznika to człony równorzędne. Łatwo to wytłumaczyć na przykładzie kolorów. O koszulce w paski zielone i czarne powiemy, że jest zielono-czarna, ponieważ te dwa kolory są na ubraniu (proporcja wcale nie musi być 50:50). Gdy T-shirt jest w kolorze jasnej zieleni, to powiemy, że jest jasnozielony – jasny jest tu dookreśleniem zieleni, a nie osobnym (czyli równorzędnym) kolorem. Ale im głębiej w las, tym więcej drzew. Bo czasem jedna osoba postrzega coś jako człony równorzędne, a inna – jako nierównorzędne.

W tym lesie jest też wiele roślin trujących. Na przykład w nazwach dwuczłonowych miejscowości (z niewielkimi wyjątkami) łącznik musi być, choć patrząc i z punktu widzenia systemu językowego, i zdrowego rozsądku, być go nie powinno w zdecydowanej większości przypadków, bo człony nie są sobie równe. Ten problem był już zresztą podnoszony dekady temu przez wielu językoznawców, ale nic się nie zmieniło do dziś. Są i inne wyrażenia, gdzie o żadnej równorzędności mowy nie ma, ale gremia decydujące o pisowni zdecydowały, że łącznik ma być.

Kolejny problem z łącznikiem to duża i wciąż rosnąca liczba słów angielskich używanych przez Polaków. W angielskim łącznik ma bardzo szerokie zastosowanie – znacznie szersze, niż przewidują polskie reguły. Część tych słów rejestrowana jest od lat przez słowniki ortograficzne. Ale np. talk-show ma pisownię z łącznikiem, a talent show – rozdzielną; start-up ma łącznik, a backup – pisownię łączną. Czy taki stan jest pożądany i logiczny? W żadnym razie.

Jest też ogrom wyrazów, np. z zakresu marketingu, reklamy, sportu, które są nieobecne w dotychczas istniejących słownikach, mimo że słowa te są używane przez setki tysięcy Polaków. I jak je zapisać? Przyjąłem w swoim słowniku zapisy zgodne ze słownikami online opracowanymi przez Uniwersytet w Cambridge i Uniwersytet Oksfordzki.

W słowniku – w odniesieniu do łącznika i wszystkich innych zasad – wskazuję czytelnikowi, jaka forma obowiązuje, ale postuluję też rozmaite zmiany. Wyraźnie odróżniam dwie kwestie: obowiązek przestrzegania istniejących reguł i prawo do postulowania ich zmian.

Spory rozdział traktuje o pisowni łącznej i rozdzielnej. To na pewno jest problem, tym bardziej, że zasady się zmieniają. Pamiętam mordęgę z imiesłowami pisanymi z partykułą „nie” raz łącznie, a raz rozdzielnie, w zależności od tego, czy dane określenie stanowiło cechę stałą, czy chwilową oraz czy było określeniem czasownikowym /w sensie zaprzeczenia czynności/ lub przymiotnikowym /oznaczającym cechę/. I jak tu uznać, czy niepalący mężczyzna, który wszedł do przedziału dla niepalących, to pisać razem czy osobno? Przecież przedział może być chwilowo dla niepalących, bo akurat konduktor powiesił kartkę na przedziale dla palących. A ten niepalący mężczyzna może tak w ogóle być palaczem… Teraz pisownię ujednolicono, zawsze imiesłów z partykułą „nie” piszemy łącznie. Ale problemów nadal jest sporo… I jak się w tym połapać?

Bardzo dobry przykład podała Pani Doktor. To rzeczywiście było mocno problematyczne dla użytkowników języka. I całe szczęście, że to ujednolicono. Wprowadziłbym tego typu ujednoliceń o wiele więcej. Tak jak przepisy prawa powinny być maksymalnie przejrzyste, tak też powinno być z zasadami językowymi. A jak się we wszystkim połapać? Powiem tak: szukanie nie gwarantuje, że coś znajdziemy, ale jeśli nie zaczniemy szukać – to nie znajdziemy na pewno (uśmiech). Poza słownikami ortograficznymi warto przeglądać np. poradnie językowe, blogi (ale te pisane przez językoznawców). Przy czym trzeba pamiętać: tak jak źródłem prawa jest ustawa, a nie opinia prawnika, tak porada językowa może być superpomocna, ale warto – jak na drodze – stosować zasadę ograniczonego zaufania. W poradniach zdarzają się błędne wskazania. Tak nie powinno być, ale tak jest. Ale pomimo tej uwagi podtrzymuję radę: szukajmy w różnych źródłach. I nie patrzmy zero-jedynkowo: jeśli coś rozjaśnia nam drogę, to cieszmy się, że jest jaśniej, a nie oczekujmy od razu pełnej jasności (uśmiech).

Nie jasny, lecz ciemny oraz niejasny, bo niezrozumiały. Pisownia zależna jest od znaczenia, to też przykład z Pana książki. Ciężko być świadomym użytkownikiem poprawnej polszczyzny…

No ciężko, nie będę ukrywał. Są językoznawcy, którzy powiedzieliby Pani Doktor: „przecież wszystko jest proste”. Dla zawodowego piłkarza rzut karny jest prosty do strzelenia, ale obiektywnie jest prosty? Nie, nie jest. Ale jednocześnie podkreślę: to, że polszczyzna nie jest łatwa, nie oznacza, że nie da się jej opanować. Jest to oczywiście możliwe. Widzę też ciekawe zjawisko: skala błędów na najpopularniejszych portalach internetowych jest tak duża, że w komentarzach internautów wątek choćby elementarnej poprawności językowej pojawia się całkiem często. To dobry znak.

Pisownia wielką i małą literą, koszmar po prostu… Internet czy internet? Pisownia nazw instytucji czy aktów prawnych… Kolejne pułapki językowe…

Tak, faktycznie to duży problem. Moim zdaniem, błędy w zakresie wielkiej i małej litery mają dwie główne przyczyny. Pierwsza leży po stronie twórców obowiązujących zasad. Mam przekonanie, że gdyby zasady ortograficzne – i gramatyczne także, notabene – w większym niż dotychczas stopniu opierały się na funkcjonalności, na zwyczaju językowym, a nie na względach historycznych czy preferencjach twórców reguł (do tego drugiego oczywiście nikt się nie przyzna), to popełnianych błędów byłoby mniej, dużo mniej. Obecnie mamy sytuację: normy swoje, ludzie swoje. Czyli mamy deficyt powagi zasad językowych. A wystarczyłoby je zliberalizować.

Jako że lubię – życiowo, zawodowo i naukowo – konkret, to podam przykład zdania kłopotliwego ortograficznego i moją propozycję rozwiązania problemu: „Bolesław kupił puszkę coca-coli, a po usłyszeniu ceny wygrażał koncernowi Coca-Cola, rzekomo winnemu inflacji”. Pierwsza coca-cola to produkt (dlatego mała litera), druga to nazwa firmy (dlatego wielka litera). Wszystko wydaje się oczywiste. Hm, tylko się wydaje. Bo często jest tak, że gdy wymieniamy produkt, to stosujemy skrót myślowy, czyli utożsamiamy produkt z firmą. Jak to rozstrzygnąć? Obowiązujące reguły w teorii mają rozwiązanie – by wskazać, że chodzi o firmę, trzeba użyć określonego rzeczownika albo nazwę ująć w cudzysłów, czyli np. samochód marki Toyota lub czy samochód „Toyota”. No tak, ale powtarzanie w kolejnych zdaniach określonego słowa będzie błędem stylistycznym. A co, jeśli na tekst przewidziano limit znaków i multiplikowanie słów nie wchodzi w rachubę? Są filmy i zdjęcia z serii „Instagram kontra rzeczywistość”, a tu mamy serial pt. „Norma ortograficzna kontra rzeczywistość”. Powtórzę pytanie: jak to rozstrzygnąć? Dajmy swobodę piszącemu – on wie najlepiej, czy używa skrótu myślowego, czy nie, a żadna wersja nie sprawi, że tekst stanie się dla czytelnika mniej zrozumiały.

Internet – kolejny temat rzeka. O ile jako człowiek bardzo proekologiczny zawsze jestem za ochroną przyrody, to w tym przypadku powiem: tę rzekę trzeba przerwać. Internet pisany wielką literą kiedyś jeszcze się bronił – wtedy, gdy rozpowszechniał się w Polsce. Ale obecnie? Internet może być fascynujący, może być straszny, jest i pomocny, i szkodliwy – ma wiele twarzy. Ale pisownię niech ma jedną – rozróżnianie globalnej i samodzielnej sieci to naprawdę szukanie dziury w całym. Zdecydowanie opowiadam się za małą literą.

Pisownia nazw prawnych – przedziwna historia. Legislatorów obowiązuje akt prawny Zasady techniki prawodawczej. Reguluje on m.in. pisownię aktów prawnych, skrótów. Znają go nie tylko legislatorzy, ale prawnicy, urzędnicy, osoby poruszające tematy prawne w swoich tekstach. Językoznawcy opracowujący zasady ortograficzne stworzyli zasady oderwane od wspomnianego aktu prawnego i od zwyczaju językowego prawników. A to przecież oni przede wszystkim piszą o ustawach.

Drugiej głównej przyczyny błędów w zakresie małej i wielkiej litery upatruję w rosnącym wpływie na polszczyznę języka angielskiego. W języku Bidena i Johnsona wielka litera jest na porządku dziennym. Osoby mające kontakt z angielskim zaczynają robić ortograficzną kalkę, czyli w języku polskim nadużywają wielkiej litery. Myślę, że z tego oraz z przekonania, że wielka litera bardziej nobilituje, bierze się tendencja do pisania wielkimi literami np. nazw stanowisk, kierunków studiów. Poświęcam temu trochę miejsca w książce – może choć jeden czytelnik po lekturze słownika wstrzyma rękę przy próbie napisania czegoś wielką literą, co powinno być zapisane małą (uśmiech).

Odmiana nazwisk to też wielki problem.

Olbrzymi. Tutaj także widzę z jednej strony nieżyciowe reguły, z drugiej – specyficzną tendencję językową naszych rodaków. Zacznę od tej ostatniej – mam na myśli nieodmienianie nazwisk, które naprawdę łatwo odmienić. Ileś razy widziałem i słyszałem nieodmienianie nazwiska Tomasza Kota, o Zbigniewie Ziobrze nie wspominając. Co do odmiany nazwisk taki wątek osobisty. Moje nazwisko nie jest polskie. Składa się wyłącznie z polskich liter, ale jest lankijskie. Nie zmienia to faktu, że jego odmiana jest prosta – na -ndra kończy się np. chandra, którą ludzie odmieniają przez wszystkie przypadki. A moje nazwisko czasem nie jest odmieniane. Ale czym jest brak odmiany wobec wariacji z moim nazwiskiem! Nazywam się Surendra, a moje nazwisko potrafiło przybrać takie formy, jak Suwenira, Serenada i Szubenda. A wszyscy autorzy tych perełek (uśmiech) mieli wcześniej podane moje nazwisko w wersji elektronicznej, więc odpada teoria o złym zrozumieniu nazwiska. Brak odmiany nie zawsze jest więc największym problemem (uśmiech).

A jeśli chodzi o reguły dotyczące odmiany nazwisk angielskich czy francuskich – jestem ich zagorzałym krytykiem, zresztą nie jestem w tym odosobniony. Odmiana zależna od tego, jak wymawia się dane nazwisko, to kuriozum. Nikt nie ma przecież obowiązku znać zasad wymowy obcego języka. To dlaczego ortograficzni kodyfikatorzy taki obowiązek próbowali nałożyć? Chyba znów kryterium historyczne wygrało z funkcjonalnością, logiką i zwyczajem językowym. To także nieuwzględnianie zmian społeczno-kulturowych – coraz więcej osób ma mieszane korzenie, więc ustalenie pochodzenia nazwiska (co decyduje o wzorcu odmiany) często zwyczajnie nie jest możliwe.

No i oczywiście te wszystkie ó-u, rz-ż, h-ch…

Bywają problematyczne, oczywiście. Choć z moich obserwacji wynika, że tu skala błędów jest bez porównania mniejsza niż przy łączniku i wielkich/małych literach. Dlatego tym zagadnieniom poświęciłem mniej miejsca w książce w części tłumaczenia zasad, bo przyjąłem system, że najobszerniej omawiam te kwestie, które sprawiają najwięcej kłopotu piszącym.

Najgorsza jest chyba jednak interpunkcja. Sam jest Pan korektorem z dużym doświadczeniem. Czy spotyka się Pan z pisarzami, autorami, naukowcami, którzy znają zasady interpunkcyjne?

Podzielam zdanie Pani Doktor co do interpunkcji. Sprawdzam czasem materiały, w których błędów ortograficznych jest naprawdę mało, składniowo też wszystko generalnie jest w porządku, ale usterek interpunkcyjnych jest dużo. Redaguję językowo teksty bardzo różnych osób – naukowców, przedstawicieli różnych branż (m.in. restauracyjnej, hotelarskiej, marketingowej, logistycznej), pracowników korporacji. Wszyscy popełniają bardzo podobne błędy interpunkcyjne (inne zresztą też). Dlaczego tak jest? Polska interpunkcja opiera się na składni, nie na intonacji, czyli generalnie budowa gramatyczna zdania przesądza o stawianiu przecinków (bo ten znak interpunkcyjny jest najbardziej problematyczny), a nie to, czy piszący robi przerwę oddechową, czy nie robi. Wszystko pięknie, ale skąd ktoś ma znać dobrze gramatykę? Ostatni kontakt ma się z nią w maturalnej klasie (a i to w śladowych ilościach), potem studia, praca, rozwijanie kariery zawodowej. Czy lekarz będzie doszkalał się ze swojej specjalizacji, czy wertował poradniki gramatyczne? Chyba każdy potencjalny pacjent wolałby pierwszą opcję (uśmiech). Wiedza gramatyczna nie jest czymś, co musi posiąść każdy obywatel – nie mówię tego z żalem, po prostu stwierdzam fakt.

Z tego faktu wyprowadzam wniosek, że każde zagadnienie gramatyczne lepiej przedstawić, przyjmując, że czytelnik kojarzy je słabo. Dlatego w słowniku kwestie te tłumaczę tak, by czytającemu było łatwiej to poznać i zrozumieć.

Tak jak w ortografii postuluję wiele zmian obowiązujących reguł, tak przy interpunkcji uważam je z grubsza za właściwe. Oparcie się na intonacji grozi według mnie sobiepaństwem i anarchią, a to co innego niż tak kochana przeze mnie wolność (uśmiech). Bo jedna osoba w piśmie w zakresie interpunkcji odzwierciedliłaby swój flegmatyczny sposób mówienia (czyli byłby nadmiar przecinków), a ktoś mówiący jak z karabinu tak samo by pisał (czyli przecinków by prawie nie było). I czytający nie mógłby się w tym ogóle połapać.

Pozostawiłbym więc model oparty na składni, ale z jednym warunkiem: tę składnię trzeba ludziom przybliżać, by – jeśli już sięgną do różnych źródeł – ich nie odstraszyć. A że niektórzy językoznawcy musieliby się nauczyć popularyzować wiedzę? Uczymy się całe życie, a przynajmniej powinniśmy (uśmiech).

A teraz diagnoza – dlaczego jest tak źle? Dlaczego tak mało z nas zna reguły poprawnej polszczyzny pisanej? Chyba coś z tą naszą edukacją nie tak?

Chyba moglibyśmy o tym rozmawiać cały dzień (uśmiech). Z polską edukacją zdecydowanie nie jest dobrze. O przeładowaniu podstawy programowej mówi się od lat, a receptą kolejnych ministrów jest „więcej tego samego”, czyli jeszcze większe przeładowanie. Jest za dużo lektur (przez co m.in. żadnej nie przebiera się odpowiednio wyczerpująco), za mało analiz językowych. Język pracy kobiecej, sportowej, język korporacji, język reklamy – czy uczeń wolałby więcej takich zajęć, a mniej analiz setnego wiersza z tej samej epoki? Bez wątpienia. Czy byłyby z tego korzyści edukacyjne? Same: praktyczna analiza kwestii „norma kontra zwyczaj językowy”, zapożyczeń językowych, pokazywanie nierozerwalności języka i kultury (oraz technologii). Budowałoby to świadomość językową.

Człowiek woli czytać to, co go interesuje. Większość ludzi jest wzrokowcami. Co wynika z obu faktów? Gdyby lektur w szkole było znacznie mniej, ale za to omawiane książki byłyby ciekawsze, to jest szansa, że powiedzmy 5% uczniów chętniej by czytało – a tym samym opatrzyło się z poprawnymi formami językowymi.

Podstawa programowa to jedno.

Kolejna kwestia to jakość obecnych nauczycieli, w tym polonistów. Moja mama była polonistką (obecnie jest na emeryturze) w szkole podstawowej, do dziś jest świetnie wspominana przez swoich uczniów (niektórzy są już teraz po czterdziestce). Mój polonista z maturalnej klasy był genialnym nauczycielem, legendą. Myślę, że wiele osób urodzonych w latach 80. i wcześniej miałoby takie wspomnienia. Obecnie, takie mam wrażenie, większość nauczycieli ma potencjał, ale wyłącznie memogenny. Specjalizacja nauczycielska na studiach polonistycznych wybierana jest często z braku pomysłu na siebie, a nie z powołania do zawodu. Jakość specjalizacji też jest niestety wątpliwa.

To, co dzieje się z edukacją na poziomie ministerialnym, wynagrodzenia, multum papierologii – to nie zachęca do zostania polonistą. A człowiek nie na swoim miejscu, bez pasji nie zachęci nikogo do dbania o poprawność językową.

Szkoła w kontekście poprawności językowej jest najważniejszym trybem, bo nigdy później (poza studiowaniem filologii polskiej czy kierunków studiów z przedmiotem kultura języka) nie zdarza się już sytuacja, by prawie codziennie mieć lekcje języka polskiego

Słownik otwiera wzruszająca dedykacja: Mojej Miłości, mojemu największemu Przyjacielowi, mojej Inspiracji. Mojej żonie Annie. Zatem – jaka jest Pana żona i jak Pana zainspirowała?

Moją żonę poznałem pod koniec I roku studiów doktoranckich na filologii polskiej (Anna kończyła wtedy II rok tych studiów). Wcześniej byłem zdeklarowanym singlem, nawet zawarłem zakład z moim przyjacielem – obstawiłem, że nigdy się nie ożenię (śmiech).

Oboje jesteśmy żywym potwierdzeniem przepięknych słów, które napisał Victor de Lima Baretto: „Oto jest miłość: dwoje ludzi spotyka się przypadkiem, a okazuje się, że czekali na siebie całe życie”. Ten cytat towarzyszył nam zresztą na ślubie.

Tworzymy dość nietypowe małżeństwo, ponieważ jesteśmy nie tylko partnerami w życiu, ale także w biznesie (prowadzimy razem firmę korektorską) i w nauce (niektóre projekty badawcze realizujemy wspólnie). Lockdowny w czasie pandemii pokazały, że wiele par wariuje, gdy spędza razem czas w mieszkaniu przez cały dzień. My jakoś nie zwariowaliśmy do dziś (śmiech), a nasz ukochany pięciolatek Bolo (pies rasy najszlachetniejszej, czyli kundel) jest szczęśliwy, że ma oboje „paniczynów” pod łapą cały czas (uśmiech).

Inspiracje? Anna inspiruje mnie do bycia lepszym człowiekiem – ma niesamowite pokłady empatii. Moja żona jest też zupełnie niezwykle zaangażowana we wszystko, co robi, z taką pasją prowadzi zajęcia ze studentami, z uczniami (jako korepetytor), redaguje językowo teksty.

Dedykacja oraz podziękowania, które są w słowniku, bardzo ją wzruszyły. Przyznam zresztą, że gdy je pisałem i myślałem o fantastycznych rzeczach, które naszym udziałem były, o tych, które są, i o tych, które będą, to sam się wzruszyłem. W kultowym serialu 07 zgłoś się porucznik Borewicz wypowiada taką kwestię: „Każdy mężczyzna lubi słodkie. Ale tylko prawdziwy mężczyzna się do tego przyzna”. Parafrazując: „Każdego mężczyznę może coś lub ktoś wzruszyć. Ale tylko prawdziwy mężczyzna się do tego przyzna” (śmiech).

Kocham i jestem kochany – Anna to moje szczęście (uśmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała PM. Wiśniewska /ANSM/

Link do słownika – https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/slownik-ortograficzny-wspolczesnego-jezyka-polskiego-z-poradnikiem/

Słownik_całosć

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Current ye@r *