Całe życie szedł drogą, w którą wierzy. Zawsze był i pozostaje wolny na własny rachunek. Marek Piekarczyk – artysta, wielowymiarowy człowiek, niezapomniany wokalista zespołu TSA, buntownik z wyboru – w rozmowie z Dominiką Narożną.
Kim jest Marek Piekarczyk?
Jestem człowiekiem płci męskiej, który chce iść drogą, w którą wierzy.
A jaka jest Pana droga?
Zawsze ta sama. Choć czasami skręcałem i wtedy dostawałem mocno po łapach.
Czyli?
Byłem najmniejszy w klasie, więc i tak miałem przerąbane. Z racji tego, że byłem ruchliwym dzieckiem, to sadzano mnie albo w pierwszej, albo w ostatniej ławce. Z tyłu siadali „drugoroczniacy”, którzy po raz kolejny zgłębiali wiedzę w tej samej klasie. Czasem siedziałem z późniejszym mistrzem Europy w zapasach, więc miałem „ochronkę”. W zamian za to pomagałem mu w rozwiązywaniu zadań z matematyki.
Doprawdy?
Tak, byłem dobry z matmy, choć w każdej klasie miałem poprawki z tego przedmiotu.
Jak to?
Nikt mnie nie pytał o zadania, tylko o regułki. A ja miałem organiczny bunt przeciw regułkom. Nie uczyłem się na pamięć. Nie wkuwałem wzorów. Za to nosiłem przy sobie tablice trygonometryczne.
Był Pan inny?
Od początku wiedziałem, że są ludzie od orderów i tacy, których trzeba lać. Ja należałem do tej drugiej grupy. Na żadnym festiwalu nie otrzymałem żadnej nagrody.
Dlaczego?
Byłem denerwujący. Pod koniec lat 60. XX wieku inni śpiewali przyjemne piosenki, a ja m.in. o wycinaniu drzew czy o zabijaniu zwierząt futerkowych. Wykonywałem też utwór mojego autorstwa „Bądź sobą”. Nikt mnie nie próbował zrozumieć… Poza tym miałem taki nieładny sposób śpiewania.
Kokietuje Pan…
Mój głos był drapieżny i krzykliwy. Dlatego uwielbiałem próbować śpiewać, kiedy mnie nikt nie słyszał.
Żartuje Pan…
Szczególnie lubiłem śpiewać w łaźni miejskiej. Był w niej taki szlachetny pogłos, którego nie da się zrobić technicznie.
Wróćmy do Pana drogi.
Moja droga to była obrona samego siebie. Nie chciałem robić rewolucji, nie chciałem niczego burzyć. Po prostu chciałem mieć prawo do tego, by być takim, jakim jestem. Zapuściłem długie włosy, gdy miałem 17 lat. Zrobiłem to na znak protestu. Był to bowiem czas najazdu na Czechosłowację, wydalania z Polski Żydów czy bicia przez ORMO-wców zbuntowanych studentów. Nie należałem do żadnych organizacji czy związków. Byłem „aspołeczny”.
Śmiech…
A przepraszam… Miałem dwóch kolegów. Z jednym produkowałem rakiety, a z drugim rozwiązywałem na wyścigi zadania z matematyki.
To nie aspołeczny… W 1966 roku Pana rodzina wraz z Panem przeniosła się z Gniezna do Bochni.
Mojego ojca wraz z nami wysłano do Bochni za karę, bo był jedynym niekomunistą w jednostce wojskowej w Gnieźnie. W Bochni kontynuowałem „ogólniak”, w którym nie trzeba było nic robić, w przeciwieństwie do tej gnieźnieńskiego. Zacząłem wagarować. Jeden raz trzy miesiące nie chodziłem do tej szkoły. Jednak po powrocie udawało mi się zdać wszystkie zaległości, oczywiście z wyjątkiem matematyki. Z tej miałem zawsze poprawki, które oblewałem, ale i tak dostawałem się do kolejnej klasy.
Jak to możliwe?
Nauczycielka domyślała się, że to ja rozwiązuję zadania oraz robię ściągi dla kolegów i koleżanek z klasy. Te pały miałem za to, że nie pamiętałem wzorów. Jednak zawsze umiałem go wyprowadzić czy udowodnić. Gdyby moja rodzina została w Poznaniu, z pewnością byłbym naukowcem. W szkole w Bochni panowała atmosfera obijania się i omijania wszystkiego, co nazywało się obowiązkiem. Dlatego łatwo było o piątki. Niektóre dziewczyny-prymuski z Bochni poszły na farmację – mają dziś apteki. Omijam je z daleka.
Śmiech…
Wie Pani, mój cel to także droga omijania niektórych ludzi. Od razu zaznaczam: nie byłem antykomunistyczny. W Bochni albo byli partyjnicy (urzędasy w garniturkach), albo totalni buntownicy. A ja lawirowałem. Chodziłem zygzakiem. Cały czas byłem jak czarna owca.
Szybko opuścił Pan dom rodzinny.
Byłem synem wojskowego oficera. Mój ojciec przeze mnie i mojego młodszego brata miał ogromne kłopoty. Wyrzucił mnie z domu…
Słucham?
Musiał to zrobić. Pewno dnia zapytał mnie: „Dlaczego masz długie włosy? Ja przez to mam straszne kłopoty w Jednostce…”. Odpowiedziałem mu, że chcę być wolny. A on odparł: „Jak chcesz być wolny, to bądź wolny na własny rachunek”. Wie Pani co? I on miał rację… Dziś wiem jednak, że wolność zawsze kosztuje.
Dużo Pana kosztowała?
Żeby mieć wolność, trzeba ciężej pracować niż inni. Trzeba być najlepszym, aby inni odwalili się. Na początku jeszcze tego nie wiedziałem. Dziś wiem, że o wolność trzeba cały czas walczyć.
Kiedy poczuł Pan, że jest Pan dobry czy wręcz najlepszy?
Nigdy nie czułem się najlepszy – nawet nie wiem, co to znaczy. Ale gdy zacząłem śpiewać w TSA, dostrzeżono, że jestem niebezpieczny, bo potrafię rządzić tłumem. Potrafiłem go zatrzymać. Kwaśniewski z Jaskiernią swego czasu śmiali się, że nawet cztery oddziały ZOMO nie potrafią tak zatrzymać tłumu jak Piekarczyk. Usłyszałem: „Ty powiedziałeś jedno słowo i jest STOP. Chcielibyśmy mieć takich ludzi w organizacji”. A ja im: „Jaka organizacja, tacy ludzie”.
Współpracował Pan z ówczesnymi służbami?
Nie dali rady mnie w to wciągnąć. Postawiłem na spontaniczność i zaufanie temu, w co wierzę. Nie bałem się gadać z ubekiem. Po wszelkiego rodzaju propozycjach zawsze mówiłem, że zastanowię się. Pamiętam, że raz za bardzo pyskowałem i na posterunku milicji wyrwali mi połowę włosów. Nie dostawałem nigdy pałą. Zawsze z buta lub pięści. Nie było lekko, ale zawsze jakoś ratowały mnie dziewczyny. Także w życiu…
To znaczy?
Moim byłym Paniom zawdzięczam to, że jestem w tym miejscu, w którym jestem.
Czyli?
Moja pierwsza dziewczyna zdradziła mnie ze wszystkimi moimi kolegami. Byłem tak załamany, że dwa lata nie mogłem patrzeć na inne. Pochłonęła mnie literatura. Czytałem Dostojewskiego czy Prousta. Nadrobiłem też lektury szkolne. Dziś wiem, że gdyby nie rzuciła mnie ta pierwsza moja kobieta, to byłbym magazynierem w ówczesnej Hucie im. Lenina. Na szczęście kolejne też mnie rzucały. Cios za ciosem. Same klęski. Bo cóż ja im mogłem zaoferować? Jak ich ojcowie zobaczyli wybrańca ich córek w długich włosach, to od razu miały szlaban na wychodzenie z domu minimum na dwa tygodnie. Niektóre z nich dostały lanie za to, że się ze mną zadają. Gadali, że jestem narkomanem. A ja ich w konia zrobiłem, bo do dziś jestem człowiekiem bez nałogów. Fakt, paliłem papierosy przez pewien czas, ale udało mi się rzucić to świństwo. Marihuana nie była mi potrzebna, bo stawałem się kimś, kim nie jestem. Człowiek widzi wtedy swoje demony. Każdy z nas je ma. Każdy z nas boi się czegoś, czego nie ma odwagi nazwać.
A czego Pan boi się?
Teraz już niczego się nie boję. To chyba moja wada? Bardziej boję się o kogoś, ale nie o siebie.
A o kogo boi się Pan?
Boję się o moją rodzinę, o tych, których kocham. To jest chyba myślenie każdego normalnego mężczyzny. Czasami ludzie dostają histerii, że ich może nie być już na tym świecie, bo umrą, a mnie przeraża to, że może nie być świata jak po mojej śmierci. Miałem kiedyś taki sen o końcu świata. Stałem na plaży na Coney Island w Nowym Jorku wśród pisku mew, dzieci bawiły się i śmiały, a przez plażę przesuwała się taka szara ściana, niczym taka strefa cienia. Była to jakby kreska czasu, a za nią nic nie było. Wszystko za nią zamierało. Cały czas i świat znikał za tą kreską. Byłem tym tak przerażony, że obudziłem się z krzykiem. Dla mnie najgorsze byłoby to, że świata już nie będzie, kiedy sam zniknę.
A czym dla Pana jest życie?
Trwaniem. Pewnego dnia odkryłem, że najważniejsze jest obudzić się następnego dnia. Przeżyć kolejny dzień, ale w zgodzie ze sobą. Zawsze, kiedy jest Nowy Rok, mówię do moich przyjaciół i rodziny: „I znowu przeżyliśmy kolejny rok z godnością i w całości…”.
Jest Pan artystą. Skąd czerpie Pan inspiracje?
Trudno mówić mi o sobie w takich kategoriach. Pewnego dnia musiałem podjąć decyzję, czy chcę zostać plastykiem czy muzykiem. Pisałem „za” i „przeciw” a największym argumentem przeciw plastyce było to, że chałturzyłem jako plastyk. W muzyce nigdy tego nie robiłem. Kiedyś mama kolegi poprosiła mnie na dancingu, żebym zaśpiewał „20 lat, a może mniej”. Tak fałszowałem, że „Boże mój” – nie lubiłem tej piosenki i dlatego nie mogłem jej w żaden sposób zaśpiewać. Wtedy zrozumiałem, że jedyną dziedziną mego życia jest muzyka, ale tylko ta, którą kocham.
Dlaczego?
Bo z czystym sercem podchodzę do muzyki. Kiedyś kolegom z zespołu powiedziałem, że będę na dużej scenie, ale nie wiem, kiedy się to stanie, więc muszę mieć zawsze czyste serce, jak wreszcie dostanę tą szansę, bo nie mogę stanąć przed ludźmi i zaśpiewać, jak będę już wypalony przez chałtury. Wtedy wyśmiali mnie, ale po latach przeprosili. Kiedy skończyłem 30 lat (a to wiek, w którym niektórzy kończą śpiewanie wysokim głosem) i stanąłem pierwszy raz na scenie Opery Leśnej w Sopocie, przypomniałem sobie o tym moim postanowieniu. Wtedy odczułem nieznany mi dotąd spokój człowieka, który miał rację.
Co daje Panu muzyka?
Od początku wierzyłem, że gdy śpiewa się, to przemawia się do ludzi. Trzeba mówić im o ważnych sprawach, o uczuciach. Nie potrafię śpiewać bezmyślnych piosenek. Zawsze wiedziałem, że muszę mieć czyste serce i nie mogę go rozmieniać na drobne.
Zatem nigdy Pan nie chałturzył?
Nigdy, choć miałem nieraz głód śpiewania. Wolałem iść rozładowywać wagony.
A jak to się stało, że stanął Pan na tej wielkiej scenie?
Śpiewałem w zespole Sektor A. Pewnego dnia zaśpiewałem taką pieśń na jakimś przeglądzie, że wszystkich zatkało. Poradzili mi przyjechać do Jarocina. I pojechałem tam, z Sektorem A. Nie dostałem żadnego wyróżnienia, jednak wszyscy się do mnie przykleili. I tam wystąpił zespół TSA, wtedy instrumentalny, o którym wcześniej słyszałem. Jacek Sylwin, organizator Wielkopolskich Rytmów Młodych (tak się to wtedy nazywało), powiedział mi wtedy: „ale byłby to strzał tysiąclecia, gdybyś zaczął śpiewać z zespołem TSA”.
I tak też stało się.
Dogadaliśmy się i pierwszy raz w TSA wystąpiłem w 1981 roku w Sopocie na Pop Session. Przyjechałem do Sopotu autostopem przez całą Polskę, jako biedny hipis w obdartych spodniach z Bochni. Przed występem jadłem ryż z mlekiem w barze mlecznym. Do tej pory nie otrzymałem pieniędzy, które zapewniano nawet amatorom za udział w tym koncercie.
Wystąpił Pan.
Tak. Miałem tylko wyjść, ukłonić się i powiedzieć, że jestem nowym wokalistą TSA, ale powiedziałem, że jednak zaśpiewam. Nie mieliśmy wcześniej prób, ale chciałem improwizować. Oni zagrali swojego bluesa, ja zaśpiewałem tekst, który znałem. I tak powstał utwór „Trzy zapałki”. Pamiętam, był 12 lipca, a ja dzień później skończyłem 30 lat. Zresztą przepowiedziały mi to Cyganki, że ostatniego dnia przed ukończeniem 30. roku życia zmieni się moje życie o 100%. Będąc na scenie. nie pamiętałem o tym, dopiero po zejściu z niej ktoś szepnął do mnie. „Hej, jutro kończysz 30 lat”. Następnego dnia szedłem ulicami Sopotu i myślałem, że mi skrzydła wyrosną.
A jakie miał Pan uczucie, stojąc na sopockiej scenie dzień przed urodzinami?
Będąc na scenie, myślałem: „ale tu jest pięknie. Nie dam się stąd ściągnąć!”. To była dla mnie ulga. Wcześniej zadawałem sobie bowiem pytanie: „Kim ja jestem? Co powinienem robić w życiu?”. Wykonywałem tyle zawodów. Miotałem się cały czas. A na scenie upewniłem się, kim jestem naprawdę. I poczułem spokój. Zszedłem z tej sceny, a dziennikarze rzucili się na mnie. Pytali, czy miałem tremę. A ja odpowiedziałem, że teraz ją mam, bo z niej schodzę. Wie Pani, scena jest niesamowita – można mieć na niej władzę nawet nad swoimi słabościami. To życie jest trudne. Pierwsza spokojna moja noc to była ta, kiedy zszedłem ze sopockiej sceny. Wtedy zrozumiałem, po co urodziłem się. I nie zapominam o tym.
Organizował Pan wiele koncertów charytatywnych. Wspiera też Pan fundację bocheńską Auxilium. Co Panu daje pomaganie innym?
To raczej poczucie obowiązku. Uważam, że należy to robić. Poza tym najprzyjemniejszą rzeczą jest dawanie, a nie branie. Tak samo kochanie kogoś jest silniejszą emocją i bardziej uszczęśliwia niż bycie kochanym.
Wierzy Pan w ludzi?
To jest najtrudniejsze. Jak ludzie pytali mnie, czy wierzę w Boga, odpowiadałem, że nie muszę wierzyć, bo wiem, że jest. Mam raczej problemy z wiarą w drugiego człowieka. Ostatnio to się jeszcze bardziej skomplikowało.
Dlaczego?
Coraz trudniej wierzyć mi w dobre intencje człowieka. Bardziej wierzyłem w te intencje, kiedy byłem biednym hipisem, a ludzie na mnie pluli czy próbowali obrażać. W miarę upływu czasu coraz więcej się widzi.
Coraz więcej Pan ludzi zna czy się na nich poznaje?
Znam, bo na człowieku nigdy do końca nie można się poznać. Człowiek jest bardzo skomplikowany. Ludzie na podobieństwo Boga są stworzeni, więc nie mogą być jednoznaczni.
Nastały ciężkie czasy dla artystów.
Okropne.
Jak Pan odnajduje się w tej rzeczywistości?
Świat „gównieje”… To jest pewne. Ludzie mają taką dziwną cechę, że mają piękne marzenie, ale potem zaczynają zarabiać dużo kasy i marzenia znikają. Następnie już nie pamiętają, o czym marzyli, a opanowuje ich żądza kasy i władzy.
Jak to jest w Polsce?
Na naszym podwórku wciąż pokutuje ta pieprzona bajka o Pasikoniku i Mrówkach, które pracowały cale lato, a on grał im, ale zimą nie wpuściły go do własnego domku i ten zmarł z zimna i głodu. Teraz znowu staję się tym Pasikonikiem.
Tylko Pan?
Artyści w Polsce cały czas traktowani są jako dodatek. Mają zabawiać. Nie powinni raczej grać rzeczy, które zasmucają i skłaniają do przemyśleń. Jak do tego dołoży się komercję w „środkach masowego rażenia” i podporządkowanie repertuaru radiowego reklamodawcom, to obraz ogólny jest żałosny. Eh…
COVID-19 nie pomaga…
W 2020 roku władza zabrała wszystkie pieniądze z kultury. Zawsze było pod koniec roku tak, że trochę zostawało i tym samym władze lokalne wydawały „te końcówki” na kulturę na początku przyszłego roku. Idąc tym tokiem rozumowania, myślałem, że w 2020 roku też tak będzie i tym samym zorganizuję kilka koncertów wirtualnych z domu. Strasznie się na tym poślizgnąłem. Wszystkie instytucje kultury wycofały się z zapewnień o zorganizowaniu jakichkolwiek koncertów. Powód: „Nie ma pieniędzy”. Poza tym pieniądze z kultury czyszczone są za pomocą systemu podatkowego. Teraz jednak nastąpiło coś gorszego. Władza zaczęła popierać najniższą, kiczowatą rozrywkę i wpompowywany jest w to szmal. Następuje zażynanie kultury. A moim zdaniem, to jedyna wartość Polski. Poza tym pandemia nie pozwala na bezpośredni kontakt z publicznością. Ludzie, zwłaszcza z małych miejscowości czekają na koncerty. Zawsze jest na nich pełna sala. Mamy wtedy święto. Nie ma wyginania się, nie ma też poniżania. Nie ma kłamstwa. Za to są ludzie spragnieni muzyki i prawdy. Tęsknię za tym.
Wierzę, że wyjdzie Pan na prostą. Czym Pan nas jeszcze zaskoczy?
Gdyby można realizować projekty za pomocą myślenia, to czego ja nie zrobiłbym… Mam ogromne plany, ale COVID-19 rozleniwia i studzi. Teraz nie ciągnie mnie nigdzie. Trzeba się jednak z tego marazmu jakoś wydostać i zabrać do pracy, bo pomysły są…
Rozmawiała: Dominika Narożna
Na zdjęciu: Marek Piekarczyk
Zdjęcie autorstwa Katarzyny Rogalskiej-Piekarczyk