Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, muzykologiem, wykładowcą akademickim.
- W poprzedniej naszej rozmowie wspomniał Pan Profesor o cienkiej granicy, jaka dzieli sztukę, prawdziwą, od obłędu. A może „sztukę fałszywą”? Przykłady „artystów”, twórców happeningów raczej, którzy pragnęli swoją śmiercią czy kalectwem zyskać nieśmiertelność w sztuce, a dziś nikt o nich nie pamięta, nie pisze, może poza wzmiankami w podręcznikach psychiatrii… Ale przecież prawdziwa sztuka wymyka się rozumowi i faktycznie graniczy z obłędem. Choćby geniusz van Gogh. Ja jednak jestem bardziej prozaiczna i wolałabym mieć dwoje uszu. Może artystyczny błąd?…
Co do van Gogha, to jest to przykład nieco spoza tematu, bo jego samookaleczenie bezpośrednio nie wypływało z działań czysto artystycznych. Ale swoją drogą jest to ciekawy przypadek, bo ktoś sarkastyczny mógłby zapytać, po co malarzowi ucho. W takim naświetleniu gest artysty nabiera raczej aury dość wątpliwego efekciarstwa. Osobiście tak nie myślę, bo ze sztuki van Gogha przebija zbyt wiele szczerości i autentyzmu, by go posądzić o tak dalece posunięte pozerstwo. Ale już w działaniach jego naśladowców, którzy podjęli myśl, że twórca powinien odbiegać od normy, na pewno jest wiele zamierzonego efekciarstwa. Jednak je można z kolei interpretować jako gest bezradności, rozpaczy, determinacji, a przede wszystkim bezradności i braku pomysłu na oryginalność. Artystka, która przestawiała sobie operacyjnie kości w głowie, wręcz prowokuje do pytania, czy szaleństwo było punktem wyjścia jej sztuki czy też raczej efektem końcowym. To pytanie nie jest oczywiście (z mojej strony także) pozbawione pewnej sadystycznej złośliwości, ale niestety sztuka, a może nawet i świat, dzisiaj nas do tego prowokuje.
Idąc dalej tropem Pani myśli, zapewniam, że żadnemu artyście nie przeszkadza w jego dorobku dwoje uszu! Ani dwoje oczu czy dwie ręce. Natura tak nas stworzyła, byśmy byli odpowiednio i wystarczająco zaopatrzeni w przyrodzone narzędzia w stosunku do naszych zadań. I odwrotnie, sztuka, którą tworzymy, jest uzależniona i stymulowana naszą fizycznością i fizjologią. Ale historia kultury zna przykłady wielkich artystów, którzy radzili sobie we własnej twórczości z przypadkami niebywałego kalectwa, wynikającego przeważnie z wojen, jak jednoręki pianista Paul Wittgenstein (brat filozofa) czy pozbawiony obu rąk realistyczny malarz Ludomir Benedyktowicz, bohater Powstania Styczniowego. Te heroiczne wręcz przykłady są najlepszym dowodem na niezbywalność sztuki w życiu człowieka. Jakim sposobem możemy tak tragiczne losy prawdziwych artystów zestawiać z kimś, kto się dzisiaj celowo okalecza dla rzekomej sztuki? Nawet jeżeli takimi metodami powstałe dzieła mają pewną wartość artystyczną, przynajmniej posmak eksperymentu, oryginalności czy niesamowitości, to jednak ich postawa jest niebywałym wskaźnikiem dołowania całej kultury. Nie wiem, czy można w tym wypadku użyć określenia błąd, bo obłęd na pewno, w takim czy innym zakresie (raczej większym). Lecz gdyby mówić o błędzie, to raczej byłby to błąd generalny, o charakterze ogólnocywilizacyjnym. Skąd się bierze, wiadomo, a dokąd prowadzi, wolałbym się nie przekonać.
- Jak rozróżnić osobę chorą psychicznie czy psychiatrycznie od artysty? Czy to możliwe?
To nie tylko możliwe, ale wręcz poświadczone wieloma przykładami. Oczywiście, że najlepiej zapewne rodzaj schorzenia potrafiłby ocenić psychiatra, choć należałoby znaleźć specjalistę szczególnie nakierowanego na sztukę, bez żadnych uprzedzeń w jedną czy w drugą stronę; to bez wątpienia nie jest łatwe. Historyk sztuki, a także każdy wrażliwy odbiorca, wyczuwa intuicyjnie pewien psychiczny niepokój w niektórych działach, co w żadnym wypadku tych dzieł nie umniejsza, a przeciwnie, podnosi ich atrakcyjność. Sztuka ludzi psychicznie chorych (ale naprawdę prawdziwie chorych) jest od dawna wysoko ceniona nie tylko przez specjalistów, co i rusz powstają na świecie wystawy czy albumy tego typu twórczości. Kiedy się je ogląda, nasuwa się szereg podobieństw z dziełami nieraz najwybitniejszych mistrzów z poprzednich pokoleń, których nikt o szaleństwo nie podejrzewał. Wśród tych prac znajdują się prawdziwe arcydzieła, choć często o specyficznym zabarwieniu, co nie każdemu może się podobać. Ale to znów jest dowód absolutnej potrzeby sztuki, a także jej terapeutycznej wartości i środka do dowartościowania osób psychicznie odmiennych. Trzeba też pamiętać o tym, że sztuka zawsze poszukiwała oryginalności, a ostatnio ta tendencja wzmaga się do granic absurdu. W tej sytuacji sztuka niezbyt uładzona psychicznie ma coraz większe szanse, a nawet można by powątpiewać w to, czy człowiek absolutnie normalny i psychicznie całkowicie ustabilizowany jest zdolny do stworzenia szczególnie oryginalnego stylu. Jak widać w sumie to zagadnienie jest niejednoznaczne, a jego wielostronność niewątpliwie coraz bardziej się komplikuje.
- Wątek szaleństwa bywa silnie związany ze sztuką. Wystawę zatytułowaną „Madness & Modernity. Sztuka i obłęd w Wiedniu około 1900 roku” zaplanowały z myślą o londyńskim muzeum Wellcome Collection historyk sztuki Gemma Blackshaw oraz Leslie Topp. W 2010 roku można było ją oglądać w Wiedniu. Eksponaty stanowiły też kozetka Zygmunta Freuda, a także prace pacjentów z zakładów psychiatrycznych czy analizy terapeutyczne. To potwierdzenie wcześniejszej tezy.
No właśnie, ten przykład pokazuje, że, po pierwsze, zrozumienie dla sztuki osób psychicznie odmiennych było dostrzeżone już dosyć dawno, a po drugie, że powstała już tradycja zainteresowania tą sztuką, tradycja, która się rozwija i przynosi wzrost dowartościowania tej działalności twórczej. Powtórzenie wystawy z roku 1900 po ponad stu latach dowodzi wzrastającego zainteresowania i trwałych wartości tej sztuki. Nigdzie nie jest powiedziane, że odmienność psychiczna nie idzie w parze z potencją artystyczną, wręcz przeciwnie, wiemy już o tym, że liczni artyści z przeszłości mieli pewne skazy tego typu i właśnie ich sztukę charakteryzuje szczególnie interesujący rys, a często nawet geniusz. Nie mamy zresztą definicji geniuszu, a na pewno można go określić jako swoistą psychiczną anomalię, oczywiście w dodatnim znaczeniu.
- Obłęd był też tematem tak wielu dzieł malarskich, że właściwie nie sposób ich wymienić. Malarze zdają się dobrze rozumieć ten motyw.
Obłęd jest – można to tak ująć – szczególnie wdzięcznym artystycznie tematem, zresztą jak wszystko, co mniej typowe. Sztuka zawsze poszukiwała tematów najbardziej oryginalnych, do jakich należy szaleństwo; nie tylko malarstwo, ale także literatura czy film. To poszukiwanie charakteryzuje szereg ciekawych aspektów. Po pierwsze, granica. Wciąż nie umiemy wyznaczyć tej cienkiej linii, która oddziela to, co typowe, od tego, co można określić mianem psychicznego zachwiania. Po drugie, rozmaitość tych odchyleń; rozmaitość, a zatem oryginalność i nieswoistość. Po trzecie, ich szczególna atrakcyjność. I po czwarte – i to wątek zapewne najistotniejszy, a dla mnie szczególnie ciekawy – pytanie, na ile odchylenie psychiczne, rozumiane najogólniej, dotyczy całej populacji. To znaczy, czy są w ogóle ludzie bez odchyleń. Zapewne sam nie należę od osób najnormalniejszych i może, jak to się powiada, swój do swego po swoje, ale nie umiałbym chyba wśród moich bliskich znajomych wskazać kogoś całkowicie pozbawionego pewnych dziwactw graniczących z lekkim zburzeniem. To jest niesłychanie fascynujące, do jakiego stopnia ludzkość składa się z jednostek do tego stopnia oryginalnych, że można je kwalifikować pod kątem odstępstw od psychicznego idealnego wyważenia. Temat ten zawsze mnie intrygował, a jedna z moich ostatnich większych nowel, Statek szaleńców. Dziennik pokładowy, właśnie między innymi tego problemu dotyczy.
- Które z dzieł malarskich z przewodnim motywem szaleństwa powiesiłby sobie Pan Profesor w swoim salonie?
Świetne pytanie, ale odpowiedź będzie banalna. Postaram się za to ciekawiej ją uzasadnić. A więc oczywiście że Statek szaleńców Boscha (czego można się domyślić choćby z tytułu mojej książki). Sadzę, że każdy rozsądny wielbiciel malarstwa odpowiedziałby tak samo. Dlaczego? Otóż w tym małym obrazku wielkiego mistrza jest to, co się zresztą odbija w całej jego twórczości, mianowicie połączenie niezwykle tragicznej prawdy z humorem. Bosch to sztuka pouczająca, ale i prześmiewcza, to zwierciadło komedii ludzkiej, pokazując szaleńców pokazuje nas, o czym przed chwilą mówiłem. Nie ma lepszego portretu ludzkości niż świat Boscha, to niesłychana głębia, zawsze zabarwiona ironią, kpiną, sarkazmem i goryczą. To tego rodzaju twórczość, nad którą jedni będą rozpaczać, a inni się z niej śmiać, każdy w niej ujrzy to, co potrafi. Bo faktycznie artysta pokazuje nie tylko różne oblicza człowieka, ale także ich harmonię czy może raczej dysharmonię i stopienie się wszystkich przeciwnych cech w jednej alegorii. Jest pod tym względem nie do prześcignięcia. A więc wybrałbym Boscha, a nie na przykład wstrząsające portrety szaleńców Goi czy Gericaulta, w których odbija się bezbrzeżna tragedia i przepastna, przerażająca głębia obłędu, sięgająca piekła; to są najbardziej wstrząsające dzieła malarskie, tym bardziej, że wszystko to pokazują w ludzkiej twarzy, w dodatku o walorach dokumentalnych. Ale jeszcze inny aspekt zaciekawił mnie w Pani pytaniu. Otóż nigdy w życiu nie trzymałbym w domu arcydzieła. Mam takie przestarzałe przekonanie, czy nawet przesąd, że arcydzieła należą do ludzkości i ich miejsce jest w muzeach. Gdybym odziedziczył w prezencie arcydzieło, natychmiast bym je tam odniósł. Jako dziecko uwielbiałem Nocną straż Rembrandta (pozostało mi to do dziś, choć znów nie jest to świadectwem zbyt oryginalnego gustu, ale ja się raczej strzegę gustów zbyt oryginalnych); otóż nigdy bym nie chciał mieć tego ukochanego arcydzieła u siebie (cudownie się prezentuje w Amsterdamie, gdzie jego miejsce), mam natomiast w każdym z pokoi swego mieszkania inną jego reprodukcję (oczywiście nie malarską, bo to by już było kiczem).
- Literatura też żywiła się szaleństwem. Mityczne prace Heraklesa wyniknęły z faktu, że miał on odkupić swoje winy, czyli akt szaleństwa w postaci zabicia żony i swoich dzieci. Starotestamentowy Kain zabił Abla, swego brata, też mało normalne, a jakże nośne literacko. Podobnie uczyniła nasza rodzima Balladyna zabijając Alinę. Kolejne wybitne dzieło, lektura szkolna. A Szekspir? Co by pisał, gdyby nie motyw szaleństwa, który pcha jego bohaterów do czynów wymykających się racjonalnemu poznaniu?… Kordian Juliusza Słowackiego trafił z halucynacjami do szpitala psychiatrycznego, ten wątek przewija się też w arcygenialnym „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa. Właściwie trudno wyobrazić sobie historię literatury światowej bez dzieł traktujących o szaleńcach.
Ma Pani skłonność do poruszania wielu wątków naraz. Cóż, muszę się wyplątać. Wątek odkupienia! To jest temat przepastny, tym bardziej że z purystycznych pozycji etyki czegoś takiego nie ma. I być nie może. Wina pozostaje winą. Bóg może ją darować, ale nie zmaże jej nawet Sąd Ostateczny. Pozostaje pamięć. Poruszyła Pani watki starotestamentowe, a czy dzieje Hioba nie pokazują, że nawet wina Boga nie jest od zmycia? Proszę pomyśleć o tym, że Bóg dał na koniec Hiobowi nową rodzinę i nowe potomstwo, ale co z tymi, których zabrał? Czy to jest możliwe, by Hiob pokochał nowych, a zapomniał dawnych? Czy to jest rana możliwa do zabliźnienia? Nie, odkupienie to jest złuda. Darowanie winy daje tylko złudną pociechę i nie likwiduje pytania: dlaczego?
Przytacza Pani przykłady zamordowania najbliższych, rodziny, brata, siostry, a przecież to najbardziej typowe, najgłębiej krzywdzimy najbliższych, najczęściej zdarzają się zabójstwa w rodzinie, a także zamordowany obcy człowiek jest tylko nieco dalszym bratem niż rodzony. Stary Testament jest prawdziwszy niż Szekspir, nie pokazuje mordów wynikłych z potężnych tragedii i wśród silnych jednostek, tylko codzienne zawiści i zdrady wśród zwykłych ludzi; Abel i Kain byli pasterzami. Motyw szaleństwa też nie jest najlepszą wymówką dla zbrodni, najstraszniejsze są tragedie wynikające z powszedniego bytowania i z powodów, które wydają się godne drobnej kłótni. Bo tak przecież właśnie bywa na co dzień.
Z kolei szpitale psychiatryczne to znakomite miejsce do prowadzenia wątków literackich, trudno o bardziej wymarzone. Ale przywołuje Pani Bułhakowa, za którym nie przepadam. Zrewanżuję się natomiast Dostojewskim, u którego przypadki obłędu są raczej dyskusyjne, ale właśnie on pokazuje, moim zdaniem (i mam nadzieję, że nie tylko moim) prawdę o człowieku i szaleństwie. Nie bardzo wiemy, czy w tym świecie są w ogóle ludzie niepodatni na obłęd. I tak chyba rzeczywiście wygląda świat. Podobnie dzieje się zresztą na przykład u Conrada. Ale w zasadzie, gdyby tak dokładnie przyjrzeć się literaturze, to w każdej powieści można znaleźć wariata. Czy bohater Wichrowych wzgórz jest normalny? A bohaterowie Zoli? A Kafka?
- Prawda, szaleńcami są też sami autorzy, ci najwybitniejsi. Tu obłęd łączy się często z uzależnieniami. Mickiewicz i absynt, Hemingway i hektolitry wszelkiego alkoholu. Stanisław Ignacy Witkiewicz wybrał narkotyki, twierdził, że go stymulują i uruchamiają jego wyobraźnię. Coś chyba w tym jest, bo pisał wspaniałe, niezwykle. Czy tak by było, gdyby nie wpływ środków odurzających?… Rafał Wojaczek zabił się w wieku 26 lat, życie było przed nim, ale zniszczył go alkohol. Truman Capote mawiał o sobie: “Jestem alkoholikiem. Jestem narkomanem. Jestem homoseksualistą. Jestem geniuszem”. Stephen King, czyli alkohol, kokaina, leki na receptę, co opisał w swojej książce „Pamiętnik rzemieślnika”; jemu udało się wyzwolić od nałogów i pozostać znakomitym pisarzem. Ta lista właściwie nie ma końca…
Artysta zwykle bywa nadwrażliwy, a to nie sprzyja radzeniu sobie z rzeczywistością. Jednak nie tylko artyści bywają nadwrażliwi i nie tylko oni miewają kłopoty z przystosowaniem się do dzisiejszego, zagubionego świata. Artystami wszyscy się interesują i to niestety przeważnie z powodów całkiem pozaartystycznych. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego skandale w sferze twórców są dla ludzi ciekawsze niż skandale w życiu przeciętnego człowieka. Szczególnie że dzisiaj przeciętny człowiek nie potrafi odróżnić obrazu najbardziej znanych mistrzów i nie czytał książek najbardziej znanych pisarzy. A jednak skandale obyczajowe z ich życia uważa się za godniejsze zainteresowania niż podobne wybryki w prowadzeniu się sąsiadów. Nie ma żadnego powodu, by sądzić, że życie przeciętniaka mniej obfituje w pikantne szczegóły niż egzystencja geniusza. Skoro właśnie dorobek tych wielkich pozostaje całkowicie zaniedbany, to można sądzić, że zainteresowanie skupia się na człowieku z powodu samego nazwiska. Tymczasem brzmienie nazwiska Picasso nie jest bardziej obiecujące co do tajemnic i afer niż Kowalskiego. Skąd zatem to zainteresowanie, jeżeli twórczość tego pierwszego jest obojętna? Po prostu ludzie słynni są na widoku, a o przeciętnych raczej mało wiemy. I raptem życie jakiegoś całkiem nieciekawego osobnika znajduje się na pierwszych stronach gazet, bo zabił parę osób i naraz okazuje się nader interesujący! Tak jakby przez te morderstwa jego codzienne bytowania nabierało rumieńców. A przecież nabiera tylko cech ohydy i tragedii. Czy nie ciekawsze są koleje losu podróżników, badaczy, odkrywców? Nie, ciekawszy się okazuje bandzior. To znów wina mediów, które na siłę podbijają wszelkie sensacje, by sobie zwiększyć dochody. A naiwni ludzie wierzą, że najciekawsze jest życie mętów i łobuzów. Czy to nie prymitywne i pozbawione choćby śladu zastanowienia? Przecież najciekawsze są losy zwykłych ludzi, dlatego że podobne do naszych; tacy mają te same troski, przeżycia, emocje, a przecież całkiem inne życiowe układy i liczne doznania. Potrzeby tego właśnie typu wiadomości zaspokajają seriale opowiadające o losach przeciętnych zjadaczy chleba. Odgrywają one wielką rolę społeczną, choć przeważnie nie mają najmniejszych walorów artystycznych. Dlatego rozumiem ich powodzenie wśród masowych odbiorców, natomiast zawsze jestem zdziwiony, kiedy słyszę od zaprzyjaźnionych intelektualistów, że i oni są ciekawi wypadków z życia na Wspólnej czy nad rozlewiskiem.
- Film, sytuujący się blisko literatury, też bazował na szaleństwie. Wiele absolutnie wybitnych dzieł filmowych traktuje o przypadkach psychiatrycznych, na tym opiera się choćby cały szereg filmów kryminalnych, jak „Psychoza” i „Obłęd” Hitchcocka czy „Siedem” amerykański thriller z 1995 roku w reżyserii Davida Finchera. Najsłynniejsze, obok „Psychozy” (1960), filmy z motywem obłędu to dwie adaptacje powieści Stephena Kinga: „Lśnienie” (1980) i „Misery” (1990). „Wstręt” Polańskiego czy „Fatalne zauroczenie” też bez motywu obłędu by nie powstały. Popularny serial „Dexter” też nie. Chyba lubimy obłęd, my widzowie?…
Właśnie tego nie rozumiem: dlaczego lubimy obłęd? Z filmów, które Pani wymienia, pamiętam tylko dwa, „Wstręt” i „Lśnienie”, oba uważam za tak samo nudne, choć różni je poziom artystyczny. Film Polańskiego jest doskonały od strony formalnej, czego absolutnie nie mogę powiedzieć o byle jak kręconym „Lśnieniu”. Do tego drugiego filmu nie przekonają mnie żadne opinie twierdzące, że na tym właśnie polega estetyka tego „dzieła”, bo takie stwierdzenie można wygłosić także o najgorszym śmieciu. Otóż obłęd, w jego rzeczywistym wydaniu, jest czymś przerażającym i myślę, że żaden film, ani nawet literatura nie odda jego istoty. Wymieniane wcześniej przeze mnie portrety obłąkanych, Goi i Gericaulta, są najbardziej wstrząsającymi dokumentami artystycznymi, które trafiają w sedno zjawiska. Wpatrzyć się w oczy tych ludzi to dotknąć obłędu, który czai się gdzieś głęboko w każdym z nas. Natomiast na dobre wychodzą sztuce pomniejsi pomyleńcy, których także w życiu lubimy. Wszelcy nieszkodliwi wariaci są solą tej ziemi, bez nich świat byłby nudny, szary i jednolity. Ale fascynacja obłędem ciężkiego kalibru chyba świadczy o pewnym skrzywieniu osobowości.
- Geniusz muzyczny też pochłaniał jego właścicieli. Zacznijmy od muzyki popularnej. Krzysztof Krawczyk przyznał w jednym z wywiadów, że brał wszystko oprócz heroiny. Beatlesi eksperymentowali z LSD. Kurt Cobain był niewybredny, wciągał wszystko. Narkotyki zażywał Jimi Hendrix. Podobnie Janis Joplin, Kurt Cobain czy Jim Morrison. Narkotyki zabiły Ryśka Riedla. „Whisky moja żono”… Alkohol czy narkotyki, byle dużo i często. Co zostałoby z muzyki współczesnej, popularnej, gdyby nie używki?…
Przykłady, które Pani podaje, dla mnie muzyką nie są (oczywiście oprócz jazzu); tego rodzaju twórczość nazywam socjologicznym zjawiskiem brzmieniowym. Cała tego rodzaju produkcja nie jest niczym innym jak najlepszym przykładem całkowitego zmierzchu zachodniej kultury. Ludzkość zawdzięcza swoje ogłupienie w znacznej mierze właśnie temu, że wszelkie wrzaski uważa za muzykę. Przecież w tej produkcji nie chodzi o słuchanie, tylko o fizyczne wyładowanie i wyżycie temperamentu. Muzyką zaś jest tylko to, czego słuchamy w skupieniu. Jeżeli natomiast ktoś słucha w skupieniu Krawczyka itp., a może się w dodatku tym wzrusza, to tylko pokazuje całkowity brak zrozumienia dla sztuki i zarazem gustu dla dźwięku.
- Muzyka klasyczna chyba okazuje się zdrowsza?… Taki Bach choćby? Geniusz, a bez nałogów przecież.
Muzyka klasyczna to zupełnie inny temat, nienależący do zjawisk socjologicznych, tylko do szczytów osiągnięć artyzmu i intelektu, wolałbym nie mieszać go z obłędem dźwiękowym i niedźwiękowym. Czy Bach nie miał nałogów, głowy dać nie możemy. Ludzie zawsze się czymś tam odurzali, choćby alkoholem czy tytoniem. Niektóre narkotyki były znane w Europie już w średniowieczu. Ale w wypadku Bacha to zapewne wykluczone, człowiek tak pracowity i obarczony mnóstwem obowiązków i sporą rodziną, musiał panować nad swoją pełną dyspozycyjnością. Kiedy jednak mówimy o geniuszu tej miary, największym, jakiego zna muzyka, a zapewne mieszczącym się w pierwszej piątce wszystkich największych umysłów ludzkości, to jesteśmy bezradni wobec tylu problemów dotyczących jego dorobku, że można by o tym pisać tomy. To jedna z tych wielkości, których ogrom jest nie do pojęcia dla zwykłego człowieka. O tym, że muzyka klasyczna jest poważnym, doskonale znanym lekiem na liczne choroby i dolegliwości, już rozmawialiśmy.
- Artyści, ci wybitni, chyba w większości z trudem radzili sobie ze swoim geniuszem. Nadwrażliwość, balansowanie na granicach poznania, borderlinowa osobowość… Wchodzi na to, że wybitni twórcy swój geniusz złożyli na ołtarzu normalności, dając ludzkości kosztem siebie samych coś najcenniejszego – swoje dzieła.
Otóż bywają uproszczenia różne, bo wymagają tego odmienne sytuacje. Zadając pytanie, często dokonujemy uproszczenia intuicyjnego, które polega na szybkim kojarzeniu. Dołączmy przykłady, które nam właśnie wpadają na myśl, bo chcemy, żeby rozmówca dobrze pojął naszą intencję. Tego typu uproszczenia są bardzo twórcze, Pani ma do nich specjalny talent. Gdyby Pani podobnych uproszczeń nie robiła, moja odpowiedź zawierałaby się zapewne w jednym zdaniu. Dzięki natomiast intuicyjnym uroszczeniom w pytaniu pojawia się kilka różnych sugestii i odpowiedź może być rozbudowana, niejednoznaczna, podzielona na zagadnienia. Kiedy jednak staramy się wytłumaczyć jakiś problem, na który składają się zwykle różne niuanse, niejasności, komplikacje itp., dokonujemy innego uproszczenia, świadomego i celowego, które ma tak przedstawić zagadnienie, by było w miarę jasne i szybko pojęte. Tego rodzaju uproszczenia nie są specjalnie twórcze czy zapładniające, za to ich sens polega na syntezie. Jak widać jedne i drugie stanowią specjalnego typu umiejętność, ale wzajemnie sobie nie przeczą, tylko kształtują się odpowiednio do wymogów dialogu.
Inna sprawa to oczywisty fakt, że są to choroby cywilizacyjne, które sami produkujemy i to w dodatku rekordowo. Stworzyliśmy toksyczną cywilizację i możemy ją leczyć tylko cywilizacyjnymi sposobami. Trzeba postępować według starej i niezawodnej dewizy arystotelesowskiej, czyli trzymać się złotego środka, to znaczy nie pieścić się ze sobą, ale też nie zmuszać się do katorgi, chodzi o spokojne i systematyczne wdrażanie się do pracy. Dzisiejsza postawa chuchania i dmuchania na wszystkie wydelikacenia prowadzi do produkowania społeczeństwa kalek (celowo nie używam słowa wychowania, bo wszystko, co się dzisiaj preferuje, to anty-wychowanie). Efekty widać na każdym kroku. Jeśli tak spojrzymy na sprawę, to się okazuje, że rzecz nie dotyczy twórców czy artystów, lecz absolutnie wszystkich. Dzisiaj każdy jest znerwicowany, sfrustrowany, przewrażliwiony i jeszcze można by tu uszeregować dwadzieścia innych zbliżonych przymiotników. Jeżeli będziemy używać wielkich słów typu „wybitni twórcy swój geniusz złożyli na ołtarzu normalności”, to pasuje to dosłownie do wszystkiego: wybitna gosposia swoją wolność składa na ołtarzu obowiązku i podobnie wybitny pracownik tartaku, a nawet operator koparki ręcznej. Nie jest prawdą, że artyści to jacyś inni ludzie, nadludzie czy geniusze, to zwykli ludzie ze zwykłym talentem, którzy potrafili się zmusić do niezwykłej pracy.
- A gdyby Pan Profesor miał wybór – wielki geniusz okupiony nadwrażliwością i skłonnością do czynów ekstremalnych, także względem siebie, czy też talent, ale umiarkowany – co by Pan wybrał?… I dlaczego?…
Nie, nie, zdecydowanie wolałbym talent umiarkowany, czyli można powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, czym natura mnie obdarzyła. Nadwrażliwy jestem jak wszyscy, ale bez geniuszu, też jak wszyscy. W sztuce nie ma czynów ekstremalnych, tylko zdarzają się wielkie działa osiągnięte wielkim wysiłkiem. Ale to też nie jest jakiś obowiązujący schemat, znamy wielu geniuszy, którym – oczywiście po odpowiednim warsztatowym przygotowaniu – praca sama rodziła się z lekkością i radością, a nie w zmyślonych przez biografów mękach. Męczy się ten, kto nie ma odpowiednich umiejętności. Choć może się też zdarzyć, że twórcę prześladuje brak pomysłu. Kiedyś tę sprawę załatwiały zamówienia, teraz coraz rzadziej cokolwiek się zamawia, a artysta musi sam wymyślić, sam stworzyć i sam sprzedać. Wówczas jest szczęśliwym artystą, ale krótko.
Męki natomiast przeżywają ci, co tak koniecznie muszą eksperymentować, to chyba jest kara, która na nich samoczynnie spada. Bo to kolejna choroba, i to poważna. Przede wszystkim najczęściej chęć do eksperymentowania bierze się właśnie z braku talentu. Jak komuś nie gra w duszy, to stara się tak ją ścisnąć, by chociaż zapiszczała. I to piszczenie to bardzo często właśnie współczesna muzyka. Nie mówię, że każda, mamy też geniuszy współczesności; lecz nie zawsze są oni poważnymi eksperymentatorami. Raczej chyba rzadko.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska
Foto: Adam Gut