Przewrotnie postuluje zamknięcie wszystkich szkół muzycznych w Polsce. Bardzo ceni wrażliwość artystyczną u ludzi. Sam cały czas poszukuje definicji muzyki, tym samym redefiniuje siebie. Piotr Wiza w szczerej rozmowie z Marią Kubiak.
Czyli studio nagrań dla Ciebie to ulubione miejsce pracy…?
Bez dwóch zdań. I niezależnie od tego, jakie to studio. Jednak mam jedno wyjątkowe miejsce. Jest nim Studio MM, często w nim nagrywam muzykę.
Właścicielem studia jest Przemek Ślużyński. Długo znacie się i ze sobą pracujecie?
Znamy się, a zarazem pracujemy ze sobą od ponad 30 lat. Pierwszy raz zetknąłem się z Przemkiem, jak sięgam pamięcią, w połowie lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku. Przemek już wtedy pracował w studiu Polskiego Radia i Telewizji, w pamiętnej „Giełdzie” (dziś siedziba orkiestry kameralnej pani Duczmal), a ja jako muzyk – kompozytor, akompaniator zostałem zaangażowany do tworzenia piosenek na potrzeby programów rozrywkowych w reżyserii Stefana Mroczkowskiego „Poznań na antenie Dwójki”, „Kanał 5-ty” i dla takich artystów, jak śpiewający kabaret Super Trio, Daniela Popławska, Urszula Lorenc czy Piotr Andrzejewski. Przy okazji tej niecodziennej pracy spotkałem i poznałem tam również wielu fantastycznych muzyków, pianistów-kompozytorów, aranżerów takich jak Piotr Kałużny (związany był wtedy z orkiestrą Zbyszka Górnego) czy, nieżyjący już i bardzo życzliwy debiutantom, Andrzej Borowski. W tamtych latach zaczynały też pracę studyjną moje fantastyczne przyjaciółki – piosenkarki, które poznałem w Policealnym Studium Piosenkarskim w Poznaniu, a które mogłem podziwiać potem na żywo w Opolu. Odniosły spektakularny sukces. Mam na myśli Magdalenę Durecką, która nagrywała wówczas dla wytwórni Andrzeja Kosmali, czy Halinę Benedyk śpiewającą do dziś m.in. rewelacyjne od strony aranżacyjnej (w mojej ocenie) kompozycje Alka Maliszewskiego. Obie panie zapisały piękne karty w historii polskiej piosenki, zdobywając wiele nagród na opolskim festiwalu, nie mówiąc o nieśmiertelnych przebojach pamiętanych latami. Cieszę się, że nadal się z nimi przyjaźnię i zdarza nam się od czasu do czasu ze sobą popracować. Podpatrując m.in. ich pracę, ich kompozytorów, aranżerów, akustyków – zwłaszcza Przemka, który z wszystkimi pracował – wiele się od nich nauczyłem, jeśli chodzi o aspekt artystyczny i stosowanie określonych procedur wielośladowego nagrywania muzyki. To był też czas, w którym poznałem Piotra Andrzejewskiego [Peter Lucas – przyp. red.] i wspomniane Super Trio, z którymi wystąpiłem w 1987 roku w Opolu, a bodajże rok później również na Ogólnopolskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, gdzie przez prawie dwa tygodnie warsztaty z nami prowadziły dwie legendy: Kalina Jędrusik oraz Aleksander Bardini. Niezapomniane przeżycie. Z udanym skutkiem: Super Trio otrzymało trzecie miejsce oraz jakieś poboczne, dodatkowe nagrody związane z nagraniami w Poznaniu. Piotr otrzymał wyróżnienie i nagrodę w postaci sesji nagraniowej ufundowanej przez Polskie Radio i Telewizję. Zostałem oczywiście zaproszony do tych sesji jako kompozytor i aranżer oraz jako muzyk studyjny. Jako ciekawostkę dodam, że oprócz mnie został do sesji z Piotrem zaproszony Darek Rennert. Tak nasze losy muzyczne z Darkiem, jak widać, splątały się wtedy na dobre, albowiem, jak wiadomo, intensywnie i twórczo splatają się do dzisiaj w zespole Sun Flower Orchestra. Wtedy nagrywaliśmy w najnowocześniejszych studiach gmachu Polskiego Radia i Telewizji w Szczecinie. To były fascynujące doświadczenia z pracy studyjnej. Przypomnę, że w tamtych czasach nagrywało się tylko analogowo. Szczytem marzeń w Poznaniu była wtedy realizacja nagrania na 16-śladowym urządzeniu nagrywającym w „Giełdzie” lub na 8-śladowych magnetofonach w studiach radiowych na ul. Berwińskiego. Co prawda miałem już jakieś pojęcie o nagrywaniu piosenek w incydentalnych próbach nagrywania swej twórczości w 1983 roku dzięki uprzejmości redaktora Wojciecha Kubiaka i legendarnego inżyniera dźwięku Zenka Wolińskiego, ale dopiero w „Giełdzie” czy we wspomnianych studiach w Ośrodku Radia i Telewizji Szczecin mogłem zaznać przyjemności nagrań w większych składach muzyków.
Chyba dużo się od tamtej pory zmieniło…
Tak, to truizm, biorąc pod uwagę fakt, że technologia z dnia na dzień zmienia czynniki społeczne w taki sposób, że praktycznie każdy amator może nagrać materiał muzyczny za pomocą odpowiedniej i profesjonalnej technologii, nie ruszając się z domu. To trochę zabija pojmowanie muzycznego profesjonalizmu, jakości estetycznej. Romantyzm i pragmatyczność pisania nut odręcznie z wyobraźni, zanim muzycy to na żywo odtworzą i nagrają, to przeszłość. Dziś sample (fragment wcześniej stworzonego fragmentu muzycznego – przyp. red.), banki cyfrowych symulacji brzmień i ich zapis są w zasięgu ręki dla każdego i to w każdej chwili. Po nagraniu nuty zapisze odpowiedni program. Z jednej strony ułatwienie, z drugiej konkurencja muzyków „niewykształconych”. I dlatego każdy może być artystą i jeżeli sprzeda swój produkt – również profesjonalistą. Bo rzecz w tym, że nieważne jest, co umiemy i nagramy, tylko jak to sprzedamy…
Wróćmy na chwilę do początków Twojego zawodu. Tradycja czy świadomy wybór?
Niestety – to pierwsze (śmiech). Nie chcę tutaj zanudzać o moich pradziadkach czy wujkach od strony mamy – wszyscy oni żyli z muzyki, z reguły będąc samoukami. Może w skrócie godne odnotowania są niektóre fakty i ciekawostki rodzinne. Mam takie stare, jedno cudowne zdjęcie – fantastyczna pamiątka rodzinna. Zdjęcie pochodzi z połowy 1917 roku, w czasie trwania I wojny światowej, i zostało zrobione w rosyjskim obozie jenieckim pod Donieckiem, w którym przetrzymywano jeńców wojennych, żołnierzy austro-węgierskiej armii. Wśród nich był mój dziadek. Po stronie armii cesarskiej walczył w okopach przez 4 lata. Na zdjęciu widzimy kilkunastoosobową, różnonarodową orkiestrę obozową. Wśród muzyków na zdjęciu widoczny jest mój dziadek Jan, który miał wówczas 31 lat. Trzyma w odpowiedniej pozie skrzypce, jeden z jego kolegów obok – klarnet. Reszta to nieznany mi rodzaj instrumentów ludowych, bałabajki, jakieś kwadratowe basy, dziwne smyki, zestaw aż czterech cymbalistów w odmianie bałkańskiej (jak mi powiedział onegdaj zaprzyjaźniony muzykolog). Dziś to już zestaw wymarłych instrumentów, o których dziś nic nikt nie wie. A ja zachodzę od dzieciństwa w głowę, ciekawością aranżera: „kuźwa, jak to mogło im brzmieć???!!! Co w ogóle grali w tym składzie???!!!”. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Oczywiście w czasie rewolucji bolszewickiej carska armia nie wiedziała, co po wojnie zrobić z jeńcami. Wypuszczono ich do domu wiosną 1918 roku. Musieli wracać na własną rękę. Przez wiele miesięcy mój dziadek przedzierał się do domu praktycznie pieszo. Po drodze granie na skrzypcach pozwalało mu przetrwać. Późnym latem dotarł do Lwowa, następnie pociągiem do okręgu Jarosław, do Szówska, by krótko potem, w listopadzie, w rodzinnym domu cieszyć się niepodległością odzyskaną przez Polaków. W nowym polskim wojsku chciał służyć, choć miał wypalone gardło gazem musztardowym na froncie. Był może cennym rezerwistą skoszarowanym w Jarosławiu – nie wysłano go jednak w 1920 roku na front z bolszewikami. Pobór pękał w szwach przez młodszych od niego ochotników. Co tylko doskonale świadczy o młodych Polakach, dla których interes Ojczyzny był nadrzędny. Nie dane też było mu zaznać kariery muzyka w jakiejś polskiej orkiestrze wojskowej. Ale miłość do muzyki, zwłaszcza polskiej. przelał na swoje dzieci. Moi wujkowie też utrzymywali się z grania na różnych instrumentach. Mój wujek Józef, wywieziony na przymusowe roboty w głąb III Rzeszy, w 1943 roku, ratował swoją egzystencję również graniem na skrzypcach. O mały włos za granie polskich kolęd wylądowałby w obozie koncentracyjnym. Zachował się nierozsądnie, ale cudem, dzięki „dobrym” Niemcom, uniknął śmierci. Wydał go… Polak. Ponoć również ciocia Kasia, siostra mamy (oprócz jeszcze jednej cioci) pięknie śpiewała. Wywieziona podobnie jak jej brat na przymusowe roboty w głąb Rzeszy – nigdy już nie wróciła. Wyzwolona przez armię amerykańską gdzieś z obozu przejściowego koło Szwarcwaldu, wyemigrowała do Brazylii w 1946 roku, by nigdy już więcej nie spotkać swojej rodziny w Polsce. Babcia pisała do niej przez Czerwony Krzyż: „Dziewczyno, nie wracaj. Jak ci tam dobrze, zostań. U nas bieda, a jak zaczną rządzić komuniści, będzie jeszcze gorzej”. Po latach i przez wiele lat ciocia korespondencyjnie interesowała się naszą muzyczną edukacją. Mieszkała w San Paulo. Szkoda, że nie zdążyłem zapytać cioci, czy śpiewała kiedykolwiek sambę czy bossa novę. Ponoć w Brazylii śpiewała polskie pieśni ludowe swoim dzieciom, z regionu Rzeszowa. Jednak mało skutecznie, skoro żadne z mojego „egzotycznego” kuzynostwa nie mówi po polsku.
Wujek Józef wrócił do Polski?
A tak. Wujek wracał do Polski pod koniec 1945 roku, podobnie jak dziadek. Wycieńczony, wychudzony, pieszo oczywiście i… z przywiązanymi na sznurku skrzypcami.
Widywałeś się z wujkami muzykami?
Oczywiście. Zdążyłem się z nimi nawet nie raz napić (śmiech). Ale nie dane mi było z nimi wspólnie zagrać. Ostatni raz widziałem ich razem w roku 1994. Z dzieciństwa pamiętam, że nigdy od nich nie dostawałem normalnych zabawek. Były to zawsze jakieś strugane ręcznie instrumenty muzyczne, piszczałki, zdobyte na odpuście małe, dla dzieci, instrumenty strunowe, perkusyjne… Gdybym od taty jako dziecko nie dostawał normalnych kolejek, samochodzików czy plastikowych koltów, znienawidziłbym zabawki w kształcie instrumentów. Wujowie zmarli na początku XXI wieku, dożywając ponad dziewięćdziesięciu lat (muszę dodać, że od wojny palili papierochy bez filtra jak lokomotywy), grając na instrumentach pamiętających XIX stulecie. Pamiętam stare zabytkowe cymbały, które były w rodzinie od niepamiętnych lat, na których również potrafili grać.
Wujkowie?
Zarówno wujek Józef, jak i wujek Władek. Jakimś cudem odnajdowali się w tym sposobie umieszczenia strun na pudle rezonansowym, tego dziwnego schematu strojenia, skale… Niesamowita technika operowania tymi pałeczkami, lekkość i pasja. Próbowałem na tym czymś zagrać i zrozumieć aplikaturę. Kompletnie nie mogłem się połapać, próbując myśleć w kategorii zwykłej pentatoniki. A oni, bez żadnych podręczników, odnajdowali się kapitalnie, przez wiele lat udzielając się w kapelach ludowych Podkarpacia, grając najczęściej klasyczne rzeszowskie kawałki, również na potańcówkach i weselach. Nie dziwi zatem fakt, że gdy moja mama i tato w połowie lat 50. XX wieku znaleźli się w Poznaniu, losy ich dzieci były przesądzone.
Tradycja – rozumiem. Ale jednak Piotrze czy o losie sam przesądziłeś?
Miałem wybór, próbowałem. Dziwne, ale ostatecznie się nie udało z muzyki zrezygnować, choć miałem ambicje zostać zupełnie kimś innym. Chciałem być plastykiem, aktorem, reżyserem, a w ostateczności dziennikarzem. Och, ciekawe to były czasy, czasy PRL-u. Mawiano, że „instytucjonalnie” tylko artystom i sportowcom łatwiej będzie otrzymać paszport, czyli będąc muzykiem, łatwiej byłoby podłapać fuchę na Zachodzie. Ale dziwnie, nie ulegałem takiemu myśleniu. Ale po kolei… Mama śpiewała w chórach. Mój starszy o sześć lat brat Lucjan od czasów moich narodzin uczył się już w szkole muzycznej. Oboje jesteśmy absolwentami tej samej szkoły podstawowej – słynnej szkoły chóralnej Jerzego Kurczewskiego. Brat uczył się pilnie i zachowywał się wzorowo, a ja musiałem po latach mu dorównać zarówno w muzycznej edukacji, jak i w zachowaniu, czy też w śpiewaniu w tym słynnym chórze. Jako nastolatek, do czasu mutacji, zwiedziłem najważniejsze kraje Europy. Tam zetknąłem się z prawdziwą, zachodnią popkulturą. Bo prawdę powiedziawszy, od najmłodszych lat interesowało mnie co innego. Zawładnęły mną kino, amerykańska popkultura, komiks. Co za tym idzie muzyka pop też, ale nie aż w takim stopniu. Przypomnę, że w tamtych latach (przełom lat 60. i 70. XX wieku) nie istniało coś takiego jak „edukacja muzyki rozrywkowej”. Do pewnych rzeczy trzeba było dochodzić samemu – jazz np. był na „cenzurowanym”, jego granie groziło wydaleniem ze szkoły muzycznej.
Grałeś i grasz na fortepianie. A śpiewałeś?
Śpiewanie, owszem, kiedyś mnie satysfakcjonowało. Śpiewając w chórze „Stabat Mater”, poznawałem twórczość Szymanowskiego czy Pendereckiego z charakterystycznym, słynnym durowym akordem na końcu. Już za dzieciaka „rajcowały” mnie te dzieła na swój sposób. Wiele w tym było młodzieńczego snobizmu. Podobnie (poza śpiewaniem) inspirowały mnie pojedyncze dzieła, takie jak koncert fortepianowy a-moll Edwarda Griega, którego drugą część sam próbowałem rozczytać i pograć. Interesowały mnie utwory Rachmaninowa, Czajkowskiego, Chopina… Coś w romantykach było, co do mnie przemawiało jako nastolatka, ale prześladowało mnie pytanie: czy rzeczywiście „to jest to?” Cały czas ta muzyka klasyczna, czy polska muzyka rozrywkowa w jakimś sensie też (choć w domu uginały się półki od winyli kolekcjonowanych przez rodziców i brata), jakoś do mnie nie przemawiała. Nie docierała, do końca nie zachwycała. Rozumiałem wielkość i pojemność tej sztuki, ale… Powtarzałem sobie – to nie moja bajka. Dużo malowałem, chodziłem do Pałacu Kultury (dziś C.K. Zamek) na zajęcia z rysunku i malarstwa. Chciałem zdawać do Liceum Plastycznego na Junikowskiej. Potem odkryłem, dopiero po kilku latach nauki na fortepianie, czym w rzeczywistości może stać się w życiu ten instrument. Albowiem na początku tej mojej drogi edukacyjnej był raczej moim wrogiem…
Dlaczego?
To oczywiste. Wolałem rysować godzinami komiksy, grać w piłę na podwórku z dzieciakami z sąsiedztwa niż codziennie ćwiczyć gamy, pasaże, klasyczne bzdury Bacha, Mozarta i coraz to bardziej skomplikowane „krzaczki” na prawą i lewą rękę… Zajęło mi wiele lat, zanim dotarło do mnie, że fortepian stanie się moim przyjacielem w innym tego słowa znaczeniu, że odkryję spontaniczność i radość tworzenia, że instrument ten pozwoli mi na dogłębne manipulacje z muzyką „moją”, a nie innych. A to dzięki determinacji Pani profesor Rajewskiej i mojej mamy, które to pilnowały mojej systematyczności, godzin ćwiczeń na klawiaturze w muzycznej szkole podstawowej, grożąc linijką, że dostanę po paluchach, jeśli pomylę jakąś nutę.
Byłeś przymuszany do nauki gry na fortepianie?
W pewnym sensie tak, ale nigdy, przenigdy nie dostałem ani razu linijką po palcach (śmiech). To był tylko taki straszak. Co zabawne, podświadomie działał. Pierwsza fascynacja fortepianem tak naprawdę pojawiła się wówczas, kiedy jako 11-latek, jeszcze dzieciak, zobaczyłem podczas nagrań z chórem legendarnego pana Benia Hardego, który zagrał podczas przerwy tak od niechcenia, tak od siebie, tak po prostu kilka skocznych kawałków w stylu ragtime. Doznałem olśnienia. Pod namową kolegów nieśmiały podszedłem do Benia, by choć trochę opowiedział o tym, „co i jak grać”. Bałem się, że mnie pogoni. A jednak tak się nie stało. Pozwolił usiąść obok siebie, przez parę minut pokazywał skoczność lewej ręki, cudną harmonię, zachęcał do ćwiczeń, a ja patrzyłem urzeczony, dopóki pan Jerzy Kurczewski polecił powrót do nagrań, o ile pamiętam wtedy polskich kolęd.
Czyli fascynacja muzyką popularną i możliwość „spróbowania” się w sferze twórczej poprzez fortepian przeważały nad ambicją bycia klasycznym pianistą?
Absolutnie tak, ale też nie od razu… Nie chciałem być pianistą, bo przerażały mnie dzieła Bacha, Chopina, nawet Rachmaninowa i Griega, czy nawet te z lżejszą, ale nadal trudną muzyką, takich twórców jak Joplin czy Gershwin, których grywałem z zaciętymi ustami od czasu do czasu, dla chęci imponowania i którym trzeba było oddać krwawicę wielogodzinnych żmudnych ćwiczeń dzień w dzień. Wolałem nimi być. Czyli tymi, co piszą za pomocą nut takie trudne rzeczy. Nie muszą koncertować ani ponosić ryzyka pomyłki w graniu na scenie. Jednak liceów kompozytorskich nie było, a w średniej szkole muzycznej trzeba było na czymś grać. Gdy nie dostałem się do liceum plastycznego, wybrałem… flet poprzeczny.
Co takiego? Dlaczego nie fortepian? Nagle flet…
Nie fortepian – bo byłaby orka. Flet wydawał się prostszy (śmiech). Mój brat poradził mi ten instrument z kilku względów. Aplikatura była zbliżona do klarnetu – a brat w tym czasie skończył studia z wyróżnieniem na poznańskiej Akademii Muzycznej na klarnecie, grał od dłuższego czasu w orkiestrze Teatru Wielkiego. Doradził, że będę miał spokój ze stroikami, które były towarem deficytowym w socjalistycznej Polsce. Grupie muzyków grających na tej rodzinie instrumentów dętych drewnianych w tamtym czasie stroiki spędzały sen z powiek. Polskie były do niczego, firmowe – za zachodnie dewizy (i tak nie wszystkie były doskonałe). Z fletem poprzecznym, jako jedynym instrumentem tej grupy, takiego problemu nie było. Mało tego – po sześciu latach nauki u nieżyjącego już pana profesora Leona Szczepaniaka uzyskałem dyplom z tego instrumentu. Sam w to nie wierzę, ale cud stał się faktem. Dostałem czwórkę. I stałem się muzykiem instrumentalistą, który specjalizował się w grze na poprzecznym flecie.
Zupełnie nikt nie skojarzyłby tego instrumentu z Tobą. Dzisiaj jesteś kojarzony z fortepianem, często w sposób bezpośredni, definiujący…
Bez przesady. Fortepian ukochałem przez możliwość niesamowitej samorealizacji w szukaniu się na innych polach działalności w muzyce rozrywkowej. Ten instrument pozwolił mi na poszukiwania swojej własnej twórczości bez kompleksu kompozytora teoretyka. Gdy masz solidne podstawy, to możesz pozwolić sobie na nieustanne zabawy harmonią i frazą. Stąd, dla własnego samopoczucia (przed wieloma, wieloma laty), czując powiew ambitnej chałtury, gdy tylko ukończyłem 18 lat, w tajemnicy przed wszystkimi przygotowałem w zaciszu kilka standardów amerykańskiej muzyki na fortepian i przystąpiłem do egzaminu na weryfikacje zawodowe „muzyka rozrywkowego w imprezach estradowych i lokalach gastronomicznych”. Takie egzaminy zawodów artystycznych organizowała jakaś Sekcja Muzyków Rozrywkowych przy Estradzie Poznańskiej. Zdałem egzamin bez trudu, wtedy na ul. Inżynierskiej w Domu Drukarza, na kilka tygodni przed osiągnięciem pełnoletności. Kazano mi przyjść po odbiór legitymacji tylko wtedy, gdy pokażę dowód osobisty. I tak to się stało. Poszedłem tam, gdy ukończyłem 18 lat, czyli 11 listopada 1979 roku. I od tamtej daty mogę się definiować na dobrą sprawę zawodowym muzykiem, pianistą grającym rozrywkę. Dzięki temu wydarzeniu bardzo mile wspominam Błażeja Cyrajewskiego, znakomitego perkusistę i prezesa bodajże w tamtym czasie tej instytucji.
Dlaczego?
Załatwiał mi, czyli bardzo młodemu człowiekowi pierwsze, zawodowe kontrakty (śmiech). Oznaczało to uniezależnienie się od kieszonkowego otrzymywanego od rodziców, co było bardzo ważne.
Dyplom Szkoły Muzycznej II stopnia mimo wszystko definiuje oficjalnie i już zawodowo oraz „poważnie”. Czy wtedy w końcu uświadomiłeś sobie, że jednak pozostaniesz muzykiem na stałe?
Ależ skąd… Z dyplomu pamiętam niewiele. Jednym z utworów, który zagrałem wtedy na koncercie dyplomowym, była impresjonistyczna „Fantasia”. Kompozytor nazywał się Bocca. Grałem też któryś z utworów De Bussego. Fajne, bo filmowe… Gdy wybrzmiały ostatnie nuty zagrane na wypożyczonym flecie marki Yamaha, były one naprawdę ostatnimi w moim wykonaniu. Więcej do rąk tego instrumentu nie wziąłem, nawet z sentymentalnej ciekawości. W tym czasie nadal nie próbowałem określać się jako muzyk. Albowiem rok wcześniej, przed dyplomem z fletu, próbowałem nowych rzeczy.
Czyli?
Próbowałem dostać się do krakowskiej „teatralki” na wydział aktorski. Nawet nie chcę mi się opisywać tego wariackiego okresu w szczegółach. Rok 1980, 1981, sanatorium, wielka miłość, matura, kategoria „E” z wojska, stan wojenny, ogólny kryzys, praca w Teatrze Wielkim przez dwa sezony, dziewczyna w Krakowie, a ściślej w Nowej Hucie.
Ale to naturalne, że kobiety na pewnym etapie życia mężczyzny potrafią go zredefiniować na nowo i to często z pozytywnym skutkiem…
I rzeczywiście tak było. Byłem gotów na zmiany. Radykalne, ale czy konieczne, słuszne? To był okres trudnych wyborów. Przede mną był rok dyplomowy w średniej muzycznej, ale byłem już po maturze w technikum. Odwiedzając od czasu do czasu Kraków, wymyśliłem sobie aktorstwo. Pomagał mi w Poznaniu incydentalnie Wiesław Komasa, który wybrał mi teksty (m.in. „Bal w operze” Tuwima – jeszcze do niedawna niektóre zwrotki bezwiednie mi się przypominają). W Krakowie, podczas pierwszej tury egzaminów wstępnych, dobre słowo Jerzego Radziwiłowicza dobrze wróżyło mi drugi etap egzaminów, na który ostatecznie nie pojechałem.
Dlaczego?
Moja krakowianka opuściła mnie dzień przed egzaminem. Krakowa na wiele, wiele lat miałem dosyć. Znienawidziłem to miasto.
Dziś jednak lubisz to miasto, jesteś tam mile widzianym gościem, masz wielu przyjaciół, muzyków. Występy w tym mieście na przeglądach Piosenki Studenckiej, kabaretony czy recitale z wieloma piosenkarzami to stały element Twojej działalności artystycznej…
Tak. Już w latach 80. byłem stałym bywalcem na festiwalach Piosenki Studenckiej czy kabaretonach w Krakowskiej „Rotundzie” ze wspomnianym i zapomnianym już kabaretem Super Trio. Tam też dekadę później wiele razy koncertowałem z Justyną Szafran i na otwarciu Centrum Kultury Żydowskiej, i w Piwnicy pod Baranami czy w pięknych, podziemnych salach kopalni w Wieliczce. W ostatnich latach bywam w Krakowie dzięki Julce Zaryckiej (córce słynnego w Krakowie Andrzeja Zaryckiego), z którą od lat współpracuję na niwie muzycznej. A w zeszłym roku byłem nawet w Nowohuckim Centrum Kultury z poznańskim kabaretem Klub Szyderców Bis na ubiegłorocznej PACE oraz z Dominiką Dobrosielską na Festiwalu Poezji Śpiewanej w Klubie 6 Brygady w ramach Przeglądu ATA przy Wojsku Polskim. Czuję nostalgię do tego miasta. Przez krótką chwilę mego życia marzyłem, że zamieszkam w nim na stałe. Los chciał inaczej.
Chciałabym dopytać. Jak rozumiem, po dyplomie i po krakowskiej porażce nastąpiła w Tobie w końcu jakaś refleksja, by jednak powrócić do muzyki, do fortepianu, kompozycji, aranżowania, by kontynuować to, na czym oparłeś lata własnej edukacji. Udało się w końcu?
Nie. To przyszło znacznie później. Co prawda uczciwie wiedziałem, jak cieszyć się muzyką i jak ją uprawiać, ale nie chciałem się wtedy jeszcze nią definiować. Dla przykładu: zdawałem w 1983 roku do poznańskiej ASP na kierunek malarstwa. Gdy po w miarę udanych konsultacjach miałem przystąpić do egzaminów, poproszono mnie, abym na egzamin z powrotem przyniósł prace malarskie, w ramach których prowadzono ze mną konsultacje. Było to kilka obrazów olejnych i rysunków. Nie mogłem tego zrobić…
Dlaczego?
Większość tych prac udało się dwa dni przed egzaminem sprzedać na Starym Rynku, poprzez kumpla plastyka, za przyzwoite pieniądze w trakcie trwania Jarmarku Świętojańskiego. Można by rzec, że odniosłem pyrrusowe zwycięstwo. Udało mi się wówczas, w przedsionku wolnego handlu dziełami sztuki, sprzedać swoją sztukę bez specjalnego wysiłku, ale i… bez specjalistycznego wykształcenia. I tak ta anegdota mnie do dziś prześladuje. Dziś dokładnie obserwuję tę sytuację w branży polskiej muzyki rozrywkowej. Cwaniacy sprzedają prostacką sztukę bez żenady, nawet tym, którzy nią zarządzają z wysokiego „C”. Mam często refleksję, by napisać postulat do władz odpowiednich ministerstw.
Jaki?
Powiem ironicznie, a zarazem sarkastycznie: zamknąć należy wszystkie uczelnie muzyczne w Polsce, trzeba zakazać im działalności pedagogicznej. Są zupełnie niepotrzebne., bo stanowią wylęgarnię artystycznego bezrobocia. Bo przecież muzyk bez wykształcenia, tzw. samouk, jak będzie się ludycznie i dobrze sprzedawał, to i tak prędzej czy później trafi do gmachów niepotrzebnych już powoli filharmonii, teatrów operowych, muzycznych. Zarobi kasę bez wysiłku na dwóch akordach, pokaże figę profesorowi kameralistyki, który uczył się grać na skrzypcach przez 40 lat. Jubileusz chałtury 40-lecia pracy twórczej zrobi się w takim miejscu „samoukowi”, a nie temu profesorowi.
Wydaje mi się, że przemawia trochę przez Ciebie frustracja albo zazdrość. Czujesz się mocno rozczarowany polską muzyką rozrywkową?
Jako odbiorca i wielbiciel określonej muzyki – teraz tak, i to bardzo. Nie wszystko w przeszłości było złe. To kwestia alternatywy, odnalezienia roli i kontekstu muzyki w naszym życiu. Z roku na rok odkrywam w polskiej muzyce rozrywkowej coraz mniej „perełek”, coraz mniej polotu, twórczej błyskotliwości. Za to jest coraz więcej szmiry, plastikowej „komerchy”, muzycznej wręcz bezczelności i arogancji. Po to tylko, by dobrze się bawić. Brak reform w szkolnictwie ogólnokształcącym, jeśli chodzi o edukację muzyczną, skutkuje kolejną dekadą wypluwania następnego pokolenia muzycznych analfabetów, którzy za kolejne lata nie będą jako widownia uczestniczyć w świątyniach sztuki muzycznej, jakimi są koncerty muzyki klasycznej, jazzu, muzyki filmowej, operowej. Ogólnie: muzyki silnie emocjonalnej, przeznaczonej wyłącznie do słuchania. Ludzie w Polsce przestaną to rozumieć i potrzebować. Będzie chodziło w tym wszystkim tylko o komercyjną, prymitywną rozrywkę, potrzebną do bezrefleksyjnego kiwania się. Reszta w sztuce muzyki stanie się w Polsce rzeczą zbędną. No, może jakieś niedobitki „kiwaczy” podtrzymają wyższy poziom snobizmem. Jeśli nie zdefiniujemy muzyki w kategoriach kontekstu kulturowego, wyszukanej estetyki i odpowiednich potrzeb, szybko nasze życie się odhumanizuje. „Barbarzyńcy też potrafią się kulturalnie śmiać, zwłaszcza wtedy gdy spluną Ci w twarz…” – mawiał Stefan Kisielewski, legendarny publicysta i muzyk jednocześnie. Pamiętaj – pośród celebrytów ich nie brakuje.
Pretensja może powinna być skierowana do mediów, które przecież są w pewnym sensie kulturowo niezależne. No i przestrzeń internetowa. Weryfikuje potrzeby muzyczne nie tylko w Polsce…
Owszem, ale nie mają przynajmniej na zachodzie Europy czy w USA zapaści edukacyjnej pod tym względem. Tam bardzo szanuje się profesjonalizm, wiedzę, jak również tradycję pewnych konwencji, nawet tych prostych. Choćby w Niemczech. Tam bilet do teatru kosztuje więcej niż na mecz piłki nożnej pierwszoligowego zespołu. Tam w równym stopniu ekscytują się muzyką operową Wagnera, Mozarta czy Verdiego co bawarskimi przyśpiewkami w święto „Octoberfest” zakrapiane piwem…
Może, Piotrze, w Polsce nie jest aż tak źle?
Ależ jest…
Przesadzasz…
Zgoda. Jednak niepokoi mnie fakt, że statystyczny Polak wie mniej o Romanie Maciejewskim niż statystyczny mieszkaniec Europy interesujący się muzyką. Tam zresztą można łatwiej kupić płyty CD z twórczością tego artysty. Podobnie statystyczny Polak wie mniej o polskiej formacji River Side niż statystyczny Europejczyk czy Amerykanin, chodzący tłumnie na występy tego zespołu. Za to wszyscy w Polsce wiedzą o Zenku Martyniuku. Niestety, statystyczny mieszaniec Europy i USA nie wie o nim nic… Przykłady można mnożyć. Założę się, że nikt z nas, czytając ten tekst, nie potrafi wymienić nazwiska laureata ostatniego konkursu pianistycznego im. Fryderyka Chopina i nie wie, z jakiego kraju pochodzi ów laureat. Mam wrażenie, że nikogo w Polsce nie obchodzi jakiś Seo Jin z Korei Południowej.
Może faktycznie masz rację… Wróćmy jednak do Ciebie. W Twoich kompozycjach często słychać ogromne wpływy muzyki klasycznej. Pamiętam, że to jest również Twoja fascynacja brytyjską grupą Electric Light Orchestra, której nie obce były fuzje rocka z brzmieniem klasycznej orkiestry symfonicznej i chóru. Ktoś nawet kiedyś mi powiedział, że masz akademicką wręcz obsesję na tym punkcie. Łączyć style, klasykę z muzyką pop. Dlaczego nie spróbowałeś dostać się na Wydział Kompozycji i Dyrygentury?
Miałem w sobie zbyt wiele pesymizmu. Zabrakło mi determinacji i wiary, że podołam. Mój tato zbyt szybko (na skutek ciężkiej choroby) rozstał się z tym światem. Nie skończyłem jeszcze 23 lat i nie miałem sił, by zawalczyć dalej o swą muzyczną definicję. Sytuacja rodzinna diametralnie się zmieniła. O wszystko było trudniej. Nie zgubiłem natomiast ambicji, ale trzeba było w końcu zabrać się do czegoś, by zarabiać. Ostatecznie, po drodze bez specjalnego powodzenia i zainteresowania. studiowałem muzykologię – nudną jak cholera teorię muzyki. Tak szybko jak się tam znalazłem, tak szybko stamtąd uciekłem. Ostatecznie pedagogika upomniała się o mnie, dając zawód nauczyciela o specjalności „wychowanie muzyczne”, co nawet mi odpowiadało, bo było na nauczycieli muzyki w połowie lat osiemdziesiątych ogromne zapotrzebowanie. Oczywiście na tyle, ile uświadamiałem sobie, że „nauczycielem się jest, a kompozytorem się bywa…”.
Na szczęście ambicje zostały. Dziś w Poznaniu, przynajmniej w środowisku muzycznym, jesteś rozpoznawalną marką, masz liczne nagrody za działalność edukacyjną czy artystyczną, promujesz i organizujesz ciekawe koncerty. W ubiegłym roku byłeś Twarzą Poznańskiej Muzyki Wolności czy też twórczo, muzycznie udzielałeś się w popularnym spektaklu Krzysztofa Deszczyńskiego „Cyrk przyjechał” dotyczącym pamięci Bogdana Smolenia. Słyniesz z „taperowania” do niemych filmów… No i oczywiście masz wychowanków, którzy odnoszą estradowe sukcesy jak chociażby Filip Popów z formacją Ogień na opolskim festiwalu w 2017 roku. Z czego jesteś najbardziej dumny lub co uważasz za swój największy sukces?
Może to, że pozostaję sobą, że tworzę w zgodzie z sobą i że jestem komuś potrzebny od strony zawodowej. Cieszę się, że współpracuję z utalentowanymi młodymi ludźmi i mającymi coś do powiedzenia artystami. Często to oni mnie inspirują, a nie ja ich. Może nie uda mi się wszystkich wymienić, za co przepraszam, ale wspomniany Filip Popów, Dominika Dobrosielska, Marianna Ćwiąkała czy Dominika Narożna, Julka Zarycka, Tomek Hoppe – to artyści, którym warto się bliżej przyjrzeć. Kryją w sobie szczerą wrażliwość, prawdę artystyczną i przekaz. Niejednokrotnie zachwycają, wygrywają różne festiwale… Trzymam za nich kciuki. Jak tylko mogę, pomagam, towarzysząc im przy fortepianie lub z zespołem, pisząc i aranżując dla nich piosenki. To czysta frajda. Nawet teraz, po tylu latach pracy, jestem w stanie docenić wartość radości tworzenia i spontaniczności, pod warunkiem, że druga strona oddaje to z nawiązką. Najlepszym przykładem jest tutaj współpraca ze wspaniałą ekipą animatorek z poznańskiego oddziału Stowarzyszenia KLANZA, którym od lat dostarczam radości (jak małym dzieciom i dla dzieci z resztą) w aranżacjach instrumentalnych do utworów skomponowanych przez nie do płyt CD wydawanych przez wydawnictwo w Lublinie o tej samej nazwie. Teraz właśnie skończyłem dla nich czwartą płytę. Nie bez znaczenia tym przedsięwzięciom w sukcesie rynkowym dopomógł cudownie stylizujący głos Kasi Aszyk. Również zespół estradowy seniorów „Poznańskie Wrzosy” im. Jerzego Golferta, z czterdziestopięcioletnią tradycją, przynosi wiele przyjemnych i satysfakcjonujących chwil. Opowiadając o współpracy z agencją impresaryjną Marka Szpendowskiego Viva Art Music w latach 90., zawsze mogę się pochwalić pomocą przy organizacji koncertów światowych gwiazd estrady. Jedną z nich był Ennio Morricone. Dzięki przypadkowi a potem przemyślanym działaniom (o których długo można byłoby mówić), przyłożyłem rękę do jego pierwszej wizyty w Polsce. Było to w maju 2000 roku, kiedy to w Sali Kongresowej w Warszawie jego muzykę filmową mogliśmy usłyszeć na żywo po raz pierwszy pod jego batutą. Podobnie było z Basią Trzetrzelewską, zespołem ELO part II czy koncertem muzyki filmowej Vladimira Cosmy. Tego ostatniego miałem przyjemność być producentem wykonawczym w ramach festiwalu muzyki filmowej „TPSA Music & Film”, w poznańskiej „Arenie” w 1999 roku. Przyłożyłem rękę też do sukcesów Justyny Szafran, które stały się moim udziałem przez 7 lat poprzez liczne wspólne trasy koncertowe, w tym najbardziej spektakularne w Paryżu, Bonn i w Moskwie… Miło było ponownie wystąpić z nią na ubiegłorocznym koncercie Poznańskiej Muzyki Wolności, gdzie wykonała piosenkę „Albatros” z moją muzyką, do tekstu Charles’a Baudelaire’a, w przekładzie w Wisławy Szymborskiej. Wspomnienia. Tak… To wszystko mogę uważać za sukces i powód do dumy. Staram się jednak za często nie oglądać za siebie. Nie zaniedbywać teraźniejszości ani przyszłości. W najbliższych planach czeka mnie ciekawa przygoda z nagrywaniem piosenek do płyty Dominiki Narożnej. Jest wstępny kosztorys, sponsorzy i ustalanie planu pracy. I styl, który mi odpowiada zarówno w sposobie pracy, jak i w sposobie wyrażania się muzyką. Jak zwykle za produkcję odpowiadać będzie technologią Studio MM. Przy „heblach” jak zwykle ponownie „stanie” Przemek Ślużyński i prawdopodobnie muzycy z Sun Flower Orchestra. Pewne sprawy zataczają koło, jak słońce witając nas każdego ranka obietnicą udanego dnia. Myślę, że i tym razem też tak będzie…
Ja też tak myślę i życzę tego Tobie, Piotrze, byś jak najdłużej był sobą.
Rozmawiała Maria Kubiak
Zdjęcia: archiwum prywatne, Krzysztof Rybarczyk