Dla osób aktywnych, oddanych pracy zawodowej często przejście na emeryturę wiąże się z wielkim stresem. Świadomość, że każdy dzień będzie podobny do poprzedniego, brak bodźca do działania i pomysłów na zorganizowanie sobie czasu są przyczyną wpadania w marazm czy nawet w depresję. Najbardziej podatne są osoby samotne. Zamknięcie jednego rozdziału i wizja pustki nie pozwalają im pogodzić się z myślą o emeryturze. O ujarzmieniu samotności, wyjściu z domu i życiu aktywnego seniora opowiada pani Maria Ciepły z Sanoka, była księgowa, która przeszła na emeryturę po ponad 40 latach intensywnej pracy. W zeszłym roku pani Maria obchodziła 80. urodziny.
- Co Pani czuła przechodząc na emeryturę? Niektórzy boją się, że stracą kontakt z ludźmi i zamkną się w czterech ścianach.
Dla mnie stres był olbrzymi, byłam typem pracoholiczki, osobą oddaną swojej pracy, uwielbiałam współdziałanie w zespole. W dodatku odchodziłam z firmy, w której panowała świetna atmosfera, znaliśmy się wiele lat, byliśmy jak rodzina. Nie potrafiłam się z nimi rozstać. Po oficjalnym przejściu na emeryturę, przez kilka miesięcy pracowałam dla nich biorąc prace zlecone. Potem zmienił mi się nagle cały tryb życia. Rano wstawałam i chciałam szykować się do wyjścia, gdy nagle uświadamiałam sobie, że już nie mogę przecież jechać do pracy. Początkowo strasznie ciężko było mi przestawić się na inne tory. Na szczęście los mi sprzyjał. Prace zlecone zakończyłam w kwietniu, w maju mój przyszywany wnuk miał komunię, zaangażowałam się więc w pomoc przy organizacji przyjęcia, zajmowałam się nim po szkole. Potem w czerwcu wyjechaliśmy razem na wakacje do Turcji. W lipcu był kolejny wyjazd. Miałam czas, żeby stopniowo oswoić się z sytuacją, chociaż zawsze gdzieś z tyłu głowy siedziała ta myśl, że już nie będzie tak samo.
- Była Pani osobą aktywną zawodowo, praca była drugim życiem, a czym zajmowała się Pani po pracy?
Pracoholicy nie mają za dużo wolnego czasu po pracy, ale ponieważ uwielbiam podróżować, każdy urlop starałam się spędzić poznając kawałek świata. Na przykład z „Almaturem” wyjechałam do Soczi. Z ZMS-u (Związek Młodzieży Socjalistycznej) zwiedziłam Moskwę, Kazań, Ulianowsk. Zabrała mnie działająca w nim koleżanka. Ja osobiście do Związku nie należałam. Poza tym często wyjeżdżałam z siostrą i jej rodziną.
- Na podróże, sądzę, wykorzystywany był urlop w okresie letnim. Miała Pani jakieś pasje poza zwiedzaniem świata, którym oddawała się w wolnym czasie?
Trochę pomagałam w domu, zajmowałam się moim przyszywanym wnukiem i dużo czytałam. Gdy czas na to pozwalał chodziłam na imprezy organizowane w naszym lokalnym Domu Kultury.
- Decyzja o zapisaniu się gdzieś była długim procesem czy kwestią chwili? Obudziła się Pani pewnego ranka i powiedziała: „Dzisiaj jadę na Uniwersytet Trzeciego Wieku”.
Miałam taką ochotę, ale od razu tak się nie stało. Kiedy wróciłam z pierwszych wakacji jako emerytka, moje koleżanki, które należały do Polskiego Towarzystwo Walki z Kalectwem „Salutaris” w Sanoku zaproponowały mi, abym do nich dołączyła. Zgodziłam się bez wahania. Nasza działalność w Towarzystwie polega na najróżniejszej pomocy osobom niepełnosprawnym fizycznie. Załatwiamy im sprawy administracyjne, pomagamy w czynnościach codziennych takich jak robienie zakupów, sprzątanie, także wpieramy ich duchowo, organizujemy spotkania integracyjne, ogniska, wyjazdy rehabilitacyjne, a nawet wycieczki zagraniczne. Czasem nasze wsparcie polega na tym, żeby z taką osobą po prostu być. W tym Towarzystwie jestem po dziś dzień i drugą kadencję jestem członkiem komisji rewizyjnej. Przydaje się tutaj moje doświadczenie księgowej. Kontrolujemy, czy Towarzystwo działa zgodnie ze statutem, badamy prawidłowość przepływu środków finansowych. I znowu okazało się, że mam niebywałe szczęście do ludzi. Zżyliśmy się mocno, mimo że członkowie pochodzą w okolic Krosna, Jasła i Leska. Byliśmy świadkami wielu wydarzeń, nie tylko smutnych, ale i wesołych. Wyjście z domu daje możliwość nawiązania nowych znajomości, a tym samym odnalezienia swojej drugiej połowy pomarańczy. W naszym Towarzystwie węzłem małżeńskim połączyło się kilka par.
- Polskie Towarzystwo Walki z Kalectwem nie jest jedynym, w którym Pani działa. W co jeszcze się Pani zaangażowała?
Zostałam członkiem Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Celem tegoż Uniwersytetu nie jest kształcenie na wysokim poziomie, lecz sprowokowanie starszych i samotnych do wyjścia z domu. W związku z tym funkcjonują tam różne sekcje: języków obcych, przyrodnicza, kulturoznawcza, historyczna, religioznawcza, turystyczna, zajęcia ruchowe, basen. Można nauczyć się malowania obrazów. Jest też grupa informatyczna. Wspólnie organizujemy wyjazdy plenerowe, spotkania świąteczne, zabawy andrzejkowe i karnawałowe. Jak prawdziwi żacy, każdy rok akademicki rozpoczynamy inauguracją współorganizowaną wraz z lokalną uczelnią. Nasi nowi studenci dostają legitymacje oraz indeksy. W 2017 roku Uniwersytet obchodził dziesięciolecie istnienia, zaangażowałam się w przygotowanie imprezy. Tradycyjnie już chyba należę Komisji Rewizyjnej.
- Potrafi Pani wyliczyć do ilu sekcji na UTW należała?
Oj, bardzo dużo… Zaczęłam od turystyki, jako że podróże to w dalszym ciągu jest moje hobby. Należałam do sekcji historycznej, przyrodniczej, religioznawczej, chodziłam na basen, zajęcia z informatyki, trochę na gimnastykę, brałam udział w wyjazdach plenerowych. Jesienią zapisałam się na historię sztuki, ale pani prowadząca wykłady przeniosła się do innego miasta i musiałam znaleźć alternatywę. Dołączyłam do grupy biorącej udział w tak zwanych wykładach otwartych, prowadzonych przez specjalistów z różnych dziedzin: lekarzy, fizjoterapeutów, podróżników, prawników, policjantów, historyków. To bardzo interesujące i pożyteczne. Można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy.
- Może inaczej, do których sekcji Pani nie należała?
Na języki obce nie chodziłam, a było ich dużo, z cztery czy pięć. I na malarstwo też nie chodziłam, bo nie mam zdolności manualnych.
- Udziela się Pani jeszcze w jakiś organizacjach?
Oczywiście. Koleżanka szkolna też emerytka, która ma dzieci w Kanadzie, w trakcie pobytu u nich przyjrzała się, jak działa tamtejszy wolontariat. Bardzo jej się spodobało, więc po powrocie założyła Powiatowe Centrum Wolontariatu w Sanoku, a potem przy Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Pomagaliśmy eurosierotom w nauce języków obcych albo matematyki. Pomagaliśmy też osobom starszym, chorym, tym, którzy popadali w depresję. Dzięki nam nabierali chęci do życia, stawali się bardziej aktywni, zaczęli zapisywać się na Uniwersytet. Przez wiele lat opiekowałam się niepełnosprawną panią. Robiłam jej zakupy, wiele rozmawialiśmy, oglądałyśmy filmy, czytałyśmy. Nasz wolontariat jest też związany z młodzieżą szkolną, która także tworzyła koła wolontariatu. W ramach tych działań prowadzone były zajęcia kulinarne na temat zdrowiej żywności i odżywiania chorych. Warsztaty prowadzili specjaliści z danej dziedziny. Uczestnikami nie byli tylko emeryci, ale też młodzież szkolna. Zależało nam, by nauczyć się gotowania i zdobyć wiedzę na temat zdrowego żywienia. Zakres pomocy niesionej przez wolontariuszy jest bardzo szeroki. Staramy się docierać do wielu potrzebujących. Nie zapominamy o hospitalizowanych, niezależnie od wieku. Odwiedzamy ich, przynosimy im niezbędne rzeczy, a w Dniu Chorego cała grupa wolontariatu daje dla nich występ na terenie szpitala. Chorzy otrzymują kwiaty, słodycze i wykonane przez nas różne drobne prezenty.
- Uczestnicząc w tylu wykładach i warsztatach z całą pewnością można zdobyć szeroką wiedzę, ale czy można nauczyć się czegoś praktycznego?
Z całą pewnością. Ja nauczyłam się gotować właśnie dzięki warsztatom zorganizowanym przez wolontariat przy Uniwersytecie Trzeciego Wieku. W przeszłości z gotowaniem przez długie lata nie miałam do czynienia, gdyż zajmowała się tym mama z siostrą. Po śmierci siostry zajęłam się prowadzeniem domu, musiałam więc opanować sztukę kulinarną.
- Która z nich dawała najwięcej satysfakcji?
Moje największe marzenie spełniło się w momencie, gdy zapisałam się do Osiedlowego Domu Kultury przy Spółdzielni Mieszkaniowej w Sanoku. Całe życie marzyłam, żeby kiedyś śpiewać, tańczyć i występować na scenie. Znowu namówiła mnie koleżanka, z którą poznałam się działając w Towarzystwie Walki z Kalectwem. Najpierw zaproponowano mi zapisanie się do chóru, potem do grupy tanecznej.
- Mówi się, że do tanga trzeba dwojga… a tu nagle osoba samotna zapisuje się do grupy tanecznej.
Nie obawiałam się, że nie będę miała z kim tańczyć, bo mój partner już na mnie czekał. Przedstawiono nas sobie w pierwszym dniu. Nie pamiętam, czy on był w grupie już wcześniej, czy dołączył w tym samym czasie co ja. Na początku czułam się onieśmielona, wstydziłam się bliskości, która w tańcu jest niezbędna. Byłam przerażona, moje pierwsze kroki do był jakiś dramat. Na szczęście okazało się, że mój partner jest znakomitym tancerzem, który potrafił sprawić, że szybko się wyluzowałam i nabrałam pewności siebie.
- To pierwszy kontakt ze sceną czy taniec, śpiew, wstępy publiczne nie były Pani obce?
Przed wstąpieniem do klubu, ostatni raz występowałam w szkole podstawowej, więc moje doświadczenie z występami publicznymi nie wyglądało najlepiej. Tremę miałam przed każdym występem tanecznym, za to śpiewając w chórze byłam zrelaksowana, może dlatego, że zagłuszali mnie ci, z lepszym głosem, więc nawet gdybym zafałszowała, nikt by nie usłyszał. Nauczyłam się tańców towarzyskich, latynoskich, country. Nie zawsze jednak tańczymy w parach. Choreografię do konkretnej melodii układała nam nasza instruktorka. Bardzo lubiłam „Tak bym chciała damą być”. Tańczyłyśmy odzwierciedlając gestami tekst piosenki. Występowaliśmy z różnych okazji między innymi na zaproszenie organizatorów, na przykład dla Stowarzyszenia Diabetyków w Sanoku, na Dzień Seniora, z okazji 60-lecia Spółdzielni Mieszkaniowej w Sanoku, od kilku lat bierzemy udział w „Senioriadach” w Lesku. Mieliśmy występować z okazji 10-lecia Klubu Seniora, ale niestety pandemia pokrzyżowała nam plany.
- Można przełamać strach i opory?
Oczywiście. Zawsze byłam nieśmiała, ale dzięki temu, że zapisywałam się do różnych klubów i stowarzyszeń przełamałam swój strach, który jeszcze za młodych lat, mnie paraliżował. Nauczyłam się pokonywać tremę do tego stopnia, że występowałam solo w różnych skeczach, monologach. To dla mnie niebywałe osiągnięcie i powód do dumy.
- Jaka jest Pani rada dla tych, którzy się wahają?
Trzeba przełamać się, pokonać swoje lęki i fobie, zacząć żyć aktywnie, nie przejmować się i iść do ludzi. Nawet jeżeli nie jest się w pełni sprawnym fizycznie, można skorzystać z pomocy innych w poszukiwaniu najróżniejszych propozycji. Na początek mogą to być najbliższe Kluby Seniora albo Uniwersytet Trzeciego Wieku. Pochodzę z niewielkiej miejscowości, mimo tego przynależę do tylu organizacji. Duże miasta z całą pewnością oferują o wiele więcej. Warto wybrać coś dla siebie i nie martwić się, jeżeli będzie to strzał chybiony. Trzeba próbować dalej. Niezwykle ważny jest kontakt z ludźmi. Mam na myśli utrzymywanie kontaktów z koleżankami i kolegami z klasy czy ze studiów. Z moją klasą z technikum regularnie spotykamy się z różnych okazji. Ludzie potrafią zarazić pozytywną energią, pobudzić do działania, co z kolei sprawia, że człowiek patrzy z nadzieją w przyszłość. Motto naszego Uniwersytetu brzmi: Nie starzeje się ten, kto nie ma na to czasu. Myślę, że jest ono bardzo prawdziwe.
- Jak radzi sobie Pani w czasie pandemii?
Przestrzegałam zakazu wychodzenia z domu i staram się trzymać reżim sanitarny. Brakuje mi trochę osobistego kontaktu z ludźmi, bo go uwielbiam, ale na szczęście mam tylu znajomych, że rozmowy telefoniczne potrafią zająć sporą część dnia. Poza tym znalazłam nowe hobby, pracę w ogródku. Mimo tego, że ogród miałam przez całe życie przy domu, nigdy specjalnie nie lubiłam się nim zajmować. Teraz to się zmieniło, dbam o kwiaty, sadzę warzywa, zbieram owoce, koszę trawę i podziwiam, jak mi wszystko ładnie rośnie.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Witkowska
Na zdjęciach – pani Maria Ciepły