Wojna w Ukrainie zrujnowała nie tylko świat ludzi, ale i zwierząt, które i tak łatwego życia tam nie miały. W Ukrainie schroniska dla bezdomnych zwierząt istnieją tylko w dużych miastach, a ilość miejsc w nich jest bardzo ograniczona. Co dzieje się więc ze zwierzętami w mniejszych miastach i wioskach? Otóż są odławiane, kastrowane i z kolczykiem w uchu wracają na ulicę. Kto je karmi, leczy? Nikt. Albo ludzie rzucą coś do jedzenia, albo nie…
Bardzo wiele psów żyje na cmentarzach. Dlaczego? Bo tam ich nikt nie przepędza… W większości ludzie w Ukrainie nie traktują dobrze wolnobytujących psów. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć, kiedy Ukrainka, która od wybuchu wojny mieszka u mnie w ten sposób opowiadała o życiu psów w jej kraju.
Niebawem osobiście zaczęłam ściągać psy i koty z terenów objętych wojną w Ukrainie. Chociaż w naszym kraju jako wolontariuszka pomagająca zwierzętom mam pełne ręce roboty, uznałam, że trzeba pomóc nie tylko ludziom z Ukrainy, ale i zwierzętom. Przepisy zmieniały się z godziny na godzinę, coraz większe problemy na granicy, by przewieźć zwierzęta. Nawiązaliśmy kontakty z wolontariuszkami z Ukrainy, które znacznie usprawniły naszą pomoc. Zaczęły zbierać psy i koty z terenów objętych wojną, my natomiast czekamy na granicy z karmą, lekami i innymi produktami, które im przekazujemy. Zabieramy zwierzęta i szukamy im domów. Niestety nie dla wszystkich udaje się znaleźć dom od razu, część zwierząt musi czekać w schroniskach. I kiedy nam serce pęka, że pies jest w schronisku, ukraińscy wolontariusze są przeszczęśliwi, że pies ten jest już bezpieczny.
Psy z Ukrainy w większości nie ufają człowiekowi, nie mają z nim dobrych wspomnień. Wiele psów jest dzikich, ponieważ żyły na ulicy, na cmentarzu i boją się człowieka. Nie zapomnę maleńkiej Marusi, kiedy rzuciłam jej zabawkę zachęcając do zabawy, a ta podkuliła ogonek i uciekła. Nigdy nie zapomnę wzroku tego psa. Wtedy przypomniałam sobie słowa Ukrainki, która opowiadała, jak często była świadkiem, kiedy ludzie rzucali w psy kamieniami.
Prawie siedemset kilometrów dzieli Poznań, skąd jedziemy do granicy z Ukrainą. Często kilka godzin czekamy na granicy. Przeładunek i wracamy znowu 700 km. W Poznaniu jesteśmy zwykle w środku nocy. Wszystko to robimy z potrzeby serca. Nie mamy busa, którym pojedziemy na granicę, trzeba pożyczyć, zorganizować, nie mamy środków na paliwo, trzeba zorganizować. Karma dla tamtejszych wolontariuszy… Wszystko to kupujemy albo z własnych kieszeni, albo w ostateczności, kiedy już naprawdę musimy- organizujemy zbiórki.
Zdarzają się niestety również sytuacje, kiedy skrzydła podcinają nam nieoczekiwane zrządzenia losu. Podczas ostatniego transportu już w Poznaniu, kiedy to resztkami sił wypakowywaliśmy zwierzęta uciekła nam suczka. Dramatyczne poszukiwania po Poznaniu trwały kilka dni. Zaangażowani bezinteresownie ludzie chcący pomóc w zabezpieczeniu zwierzęcia, nieprzespane noce, mnóstwo pracy i nerwów aż wreszcie po trzech dniach udało nam się złapać przestraszone zwierzę. Teraz suczka jest już bezpieczna w swoim nowym domu.
Praca związana z przywiezieniem zwierząt do Polski nie kończy się w momencie wyciągnięcia kluczyka ze stacyjki samochodu. Cała organizacja przedsięwzięcia jest niczym w porównaniu z tym, ile pracy trzeba włożyć, by znaleźć dom dla psa… Jeździmy do schronisk, zabieramy na spacery, poznajemy danego psa, wykonujemy zdjęcia i szukamy, szukamy, szukamy… Nierzadko też spotykamy się z krytyką… Przecież u nas też są psy, które potrzebują pomocy, domów… To prawda i tym też pomagamy.
Zachęcam do wspierania wolontariuszy i fundacji ratujących zwierzęta. Oni sami prócz tego, że są wolontariuszami to również darczyńcami. W znacznym stopniu działania wolontariuszy odciążają gminy, a nie są przecież w żaden sposób dotowane, funkcjonują tylko dzięki darczyńcom.
Agnieszka Tołwińska, wolontariuszka
Na zdjęciach – psy na cmentarzu, na ulicach, podczas transportu i w schronisku, czekające na dom
A teraz psiaki czekają w schronisku na dom… Czekają…