Dr S. Surendra: “Janusze” i “grażyny” polszczyzny współczesnej

Sebastian zdjęcie Dr Sebastian Surendra właśnie zakończył opracowywanie słownika  polszczyzny współczesnej – praktycznego poradnika dla wszystkich, którzy chcą poprawnie stosować nowe wyrażenia, które pojawiły się w języku niedawno. Badacz języka, naukowiec, korektor, redaktor. 

Jest Pan Doktor autorem słownika współczesnej, a nawet bardzo współczesnej, polszczyzny z poradnikiem. Skąd ten pomysł?

Ortografię lubiłem, i to bardzo, od najwcześniejszych lat edukacji. Na szczęście ze wzajemnością (uśmiech) – już w szkole podstawowej zdobywałem nagrody w konkursach ortograficznych. Z ortografią i interpunkcją miałem i mam do czynienia chyba na wszystkich możliwych szczeblach. Najpierw pisałem dyktanda jako uczeń, potem znajomość zasad językowych (w tym norm ortograficznych) stała się nieodłączną częścią mojej pracy (od kilkunastu lat jestem redaktorem językowym i korektorem). Zagadnieniami tymi zajmuję się także naukowo – pracę doktorską napisałem o poprawności językowej portali internetowych. Cały czas zresztą prowadzę badania nad współczesną polszczyzną i kulturą współczesną. Przez kilka lat byłem też autorem tekstów dyktand na konkursy organizowane w różnych miastach Wielkopolskich, bywałem jurorem w takiej rywalizacji. Takie doświadczenia są dla mnie bezcenne, bo skłaniają do ciągłej refleksji nad językiem, pozwalają każdego dnia poznawać zwyczaje językowe Polaków.

Wspomniałem o tym wszystkim, bo bez tych doświadczeń nigdy nie napisałbym słownika. Sprawa wygląda bowiem tak: od szkoły średniej miałem zastrzeżenia do modelu istniejących słowników – choć zawsze było ich sporo, to wszystkie opierały się na tych samych zasadach, czyli: umieszczeniu jak największej liczby haseł (łącznie z wpisywaniem ogromnej liczby słów niesprawiających problemu nawet małemu dziecku), tłumaczeniu reguł opartym na przekonaniu, że każdy Polak przynajmniej w stopniu dobrym zna terminy gramatyczne (bez nich zrozumienie ortografii, a szczególnie interpunkcji nie jest możliwe). Uważam – i nadal tak sądzę – że słownik ze zbyt dużą liczbą haseł jest problematyczny w czytaniu, a poza tym urąga inteligencji czytelnika, który nie potrzebuje przecież setek przykładów na zrozumienie jednej reguły. Potrzebuje za to wytłumaczenia w jasny sposób tego, co jest trudne.

Tego podejścia nie zmieniłem do dziś, zmieniło się za to coś innego. Otóż przez lata myślałem, że mój pogląd jest odosobniony. Dlatego nie myślałem o pisaniu słownika, bo przecież na osiedlu samych wegetarian nie otwiera się sklepu mięsnego (uśmiech). W ostatnich latach jednak wielu klientów firmy korektorskiej, którą prowadzę z żoną, dzieliło się z nami swoimi uwagami na temat istniejących słowników. I te opinie były zbieżne z moimi. Docierały też do mnie głosy studentów – także idące w bliską mi stronę. Pomyślałem, że w tej sytuacji opracuję taki słownik ortograficzny, który – być może – zaspokoi potrzeby choć jednej osoby.

Na czym szczególnie zależało Panu Doktorowi w trakcie pisania słownika?

Pisząc go, przyjąłem kilka zasad. Po pierwsze, książka jest popularnonaukowa, a nie stricte naukowa. Reguły ortograficzne i interpunkcyjne tłumaczę tak, by były zrozumiałe (mówiąc ściśle – taki miałem cel, a wykonanie oceni już czytelnik) także dla osób, które z gramatyką nie mają wiele wspólnego. Odwołuję się do życia codziennego, sportu, kultury współczesnej, bo mam przekonanie, że na przykładach znanych większości osób łatwiej przybliżyć istotę danego zjawiska. Szukam wspólnoty doświadczeń z czytelnikiem. W pełni zgadzam się bowiem ze słowami Hansa-Georga Gadamera: „Kto mówi językiem niezrozumiałym dla nikogo poza nim, nie mówi w ogóle. Mówić to mówić do kogoś”. Jestem z czytelnikiem szczery – wyrażam swoje zdanie, wątpliwości. Dzielę się także tym, co dla mnie ważne. Przybliżam normy ortograficzne, odwołując się m.in. do swoich uczuć do mojej żony, do naszego psa, piszę o roli rodziny i przyjaciół w moim życiu. Słownik jest więc poniekąd także książką o miłości (uśmiech). Przykłady poprawnej pisowni pochodzą z popularnych filmów, seriali, piosenek, portali – są tendencyjne w tym sensie, że wybierałem takie cytaty, których wydźwięk popieram lub które mnie bawią, wzruszają. Słownik jest w 100% oparty na prawdzie naukowej, czyli na obowiązujących regułach ortograficznych i interpunkcyjnych, a autorski pod względem formy ich prezentacji.

Po drugie, nie przedstawiam wszystkich istniejących reguł, ale takie, które realnie sprawiają problem piszącym. Selekcji dokonałem na podstawie doświadczeń zawodowych (sprawdziłem dotychczas ponad 250 książek, tysiące materiałów reklamowych i artykułów do czasopism branżowych) i badań naukowych (w rozprawie doktorskiej analizowałem 5000 artykułów na portalach najchętniej czytanych przez Polaków).

Po trzecie, w części hasłowej daję czytelnikowi wędkę, a nie rybę, czyli nie multiplikuję słów opartych na tej samej zasadzie, ale przypominam regułę (z podaniem ewentualnych wyjątków od niej) i pod nią wskazuję kilka potwierdzających ją wyrazów. Przykład: nie podaję setek słów na literę „u”, tylko wskazuję, że co do zasady wyraz zaczyna się od tej samogłoski, a nie od „ó”, podaję wyjątki w ramce, a pod nią określoną liczbę wyrazów zaczynających się na „u”. Jeśli czytelnik utrwali sobie regułę, nie będzie musiał non stop weryfikować słownika – i tak powinno być (uśmiech).

Po czwarte, nie wymieniam słów niesprawiających nikomu problemów. Bywają słowniki zawierające takie słowa, jak mama czy wełna. Czy ktoś zrobi w nich błąd? Pytanie retoryczne.

Po piąte, sięgnąłem po słowa realnie używane. Wiem, że brzmi to dziwnie – może się wydawać, że w takich wyrazach ryzyko popełnienia błędu jest małe. Ale – tylko tak się wydaje (uśmiech). W internetowych tekstach jest bardzo wiele błędów – a że media elektroniczne to dla wielu osób podstawowe źródło informacji, błędna pisownia „idzie w świat”. Słowa z języka angielskiego używane przez Polaków także tylko wydają się proste. Wszystkie badania pokazują, że wciąż statystyczny Polak zawyża – i w CV, i przed samym sobą – swoją znajomość języka obcego.

Wspomniał Pan Doktor, że słownik jest popularnonaukowy. Dostrzegłam w nim jednak wiele odniesień do zadań i obowiązków badacza.

Cieszą mnie słowa Pani Doktor (uśmiech). Rzeczywiście starałem się, by słownik miał trójpoziomowy charakter. O aspekcie popularnonaukowym, najważniejszym w tej książce, już mówiłem.

Drugi poziom jest naukowy sensu stricto. W różnych miejscach po wyjaśnieniu czytelnikowi obowiązującej reguły przedstawiam swój postulat zmiany zasady. Tu krótkie wyjaśnienie. Przed uzyskaniem magisterium z kulturoznawstwa i doktoratu z językoznawstwa ukończyłem studia prawnicze. W ich trakcie czytałem wiele ustaw z komentarzem – były to książki, w których autorzy nie tylko przytaczali brzmienie obowiązujących przepisów i interpretowali je, ale wskazywali także, jak ich zdaniem powinny zmieniać się te normy. Takiej formy brakowało mi w istniejących słownikach ortograficznych. Norma językowa, tak jak prawna, dotyczy każdego. To, że o jej brzmieniu decydują określone gremia, nie oznacza, że dyskusja ma toczyć się ponad głowami użytkowników języka. Takie jest moje zdanie.

Trzeci poziom to kwestie metanaukowe. Piszę w kilku miejscach o mojej wizji nauki, ze szczególnym uwzględnieniem językoznawstwa. Opowiadam się m.in. za ciągłym zwiększaniem roli praktyki, funkcjonalności. Za czym jeszcze? Zapraszam do książki (uśmiech).

Słowo hit tego słownika to…?

Dobre pytanie (uśmiech). Jako autor nie chciałbym wskazywać, czy w mojej książce są jakiekolwiek hity – pozostawię ocenę czytelnikom. Ale mogę wskazać kilka słów, które z określonych powodów wydają mi się ważne.

Na przykład covidianin i koronasceptyk to słowa, których znaczenie daleko wykracza poza język. Ile par, ile przyjaźni, ile rodzin podzieliło się, gdy tworzące te związki emocjonalne zajmowali radykalnie inne stanowiska. Takich istotnych społeczno-politycznie wyrazów jest w słowniku więcej, np. tupolewizm, pro-choice.

Seriale, szczególnie w ostatnich latach, stały się fenomenem kulturowym. Nie wyobrażam sobie pominąć słownictwa z nim związanego, dlatego do słownika trafiły takie słowa, jak cliffhanger, binge watching, spoiler.

W Polsce dużą popularnością cieszą się programy kulinarne, blogi o tej tematyce mają wielu czytelników. W słowniku są więc potrawy z kuchni japońskiej (np. hosomaki), gruzińskiej (np. chinkali) i wielu innych.

Ważne dla mnie było umieszczenie najbardziej znanych kryptowalut – tak wiele się o nich mówi i pisze, że o ile niekoniecznie warto je kupować, to wpisywać do słownika – wręcz trzeba. To dla mnie kwestia symbolu – w słowniku mają być słowa często używane, w których istnieje ryzyko popełnienia błędu.

Chyba pierwszym słowem, jakie wpisałem do części hasłowej, był start-up. Na podstawie obserwacji redaktorskich, naukowych i czytelniczych uważam, że start-up jest najczęściej błędnie zapisywanym wyrazem w języku polskim.

Start-up to innowacja, kapitał ludzki w najlepszym tego słowa znaczeniu. Czyli to przeciwieństwo grażyn, januszów – te wyrazy także są w słowniku.

Co oznaczają „janusze i grażyny” pisane małą literą?

Chodzi o rzeczowniki pospolite, nie o imiona. Odnoszą się bowiem do określonych postaw, charakteru. Z tej grupy można wymienić także m.in. brajanka, dżesikę, halynę (te słowa zresztą również zamieściłem w słowniku). O ile one stanowią nowość w polszczyźnie, to zasada ortograficzna mająca tu zastosowanie obowiązuje od dawna. Ksantypa pisana wielką literą to żona Sokratesa, zapis małą literę oznacza bardzo nieprzyjemną kobietę. Apollo wielką literą to grecki bóg, małą literę – przystojny mężczyzna. Język polski jest naprawdę fascynujący (uśmiech).

A co tak naprawdę oznacza sformułowanie „współczesna polszczyzna”? Na ile nasz język ewoluuje, zmienia się?

Można jednoznacznie wskazać, kiedy zaczyna się dane stulecie. Można określić, jakie wydarzenie było przełomowe z jakichś powodów. Nie można za to podać określonego roku i powiedzieć: „tego dnia polszczyzna stała się współczesna”. Nie oznacza to jednak, że nie da się wskazać choć przybliżonego okresu. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że znacząca część współczesnej polszczyzny pochodzi z  kilkunastu ostatnich lat. Upowszechnienie się internetu, rozwój technologii – to najważniejsze zjawiska w kontekście, o którym rozmawiamy. Przeróżne komunikatory poszerzyły język polski o wiele skrótowców (głównie z języka angielskiego), media społecznościowe przyniosły wiele nowych wyrazów, nie mówiąc już o blogach i stronach poświęconych np. muzyce, sportowi, kulinariom, które rozpowszechniły wiele mniej znanych lub wcześniej w ogóle nieznanych słów.

Istotne jest też wejście Polski do strefy Schengen – umożliwiło to więcej bezproblemowych podróży i częstszy kontakt z językami obcymi, zwłaszcza z angielskim – a przenikanie języka Szekspira do polszczyzny jest przecież faktem.

Absolutnie kultura i język są zjawiskami nierozdzielalnymi. Do tej diady dołożyłbym technologię. Tę triadę trzeba traktować holistycznie.

Jak nadążyć za tymi zmianami w języku?

Myślę, że bardzo ważny jest umiar. Nie miejmy złudzeń, że za wszystkimi nadążymy – bo to się nie uda. Ale nie przyjmujmy też postawy: „to chwilowe mody – w ogóle się tym nie zajmujmy”. Na konferencjach językoznawczych do dziś zdarza mi się słyszeć tezy, że najwłaściwsza jest analiza słów po kilkunastu- (a najlepiej – po kilkudziesięciu) latach obecności w polszczyźnie. Przecież kilkanaście lat, nie mówiąc już o kilkudziesięciu, w tak szybko zmieniających się czasach to wręcz epoka. Mój pogląd jest następujący: to, że dane słowa są używane, jest możliwe do potwierdzenia, czyli mówimy o fakcie. A nieweryfikowalne założenie, że dany wyraz zniknie za 10-15 lat – to antynaukowa “gdybologia” formułowana pod naukowym płaszczykiem. Jeśli nawet przyjmiemy, że pewne słowa za jakiś czas znikną, nie oznacza to, że nie trzeba ich rejestrować – one przecież mają dla kogoś znaczenie, coś znaczą.

Tu jednak wrócę do potrzeby umiaru: odróżniajmy słowa używane jednostkowo (np. przez powszechnie znaną osobę), rzadko i stosunkowo często. Przyznam, że zupełnie nie rozumiem, skąd bierze się tak duża liczba przekazów medialnych towarzyszących konkursowi na młodzieżowe słowo roku. Zwycięski wyraz otrzymuje z reguły mniej głosów, niż jest mieszkańców Bora-Bora. A żyjemy w ponad 37-milionowym kraju!

Umiar w kontekście zmian dokonujących się w języku powinien też odnosić się do wyrazów angielskich w polszczyźnie. Czyli z jednej strony oburzanie się na ich nadmiar to próba zawracania kijem Wisły, szukanie na siłę spolszczeń to groteska. Z drugiej strony nie do obrony jest przyjęcie, że język polski ma wzorować się na angielskim, co w ortografii widać w tendencji do stosowania wielkiej litery zgodnie z normą angielską, a niezgodnie z polską. Działajmy bez kompleksów i bez megalomanii. Czyli z umiarem (uśmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zawała P.M. Wiśniewska /ANSM/

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Current ye@r *