K. Ulanowski: Jak udawałem Greka

Wstyd przyznać, ale nie byłem dotąd w Grecji. Kiedy zatem otrzymuję propozycję udziału w rejsie na Morzu Egejskim, nie waham się zbyt długo. I nie żałuję, choć nie wszystkie greckie przygody okazują się przyjemne.

Do Berlina docieramy pociągiem. Samolot z nowego lotniska Willy’ego Brandta ma odlecieć dopiero nad ranem. W sympatycznej knajpce na Alexanderplatz czekamy więc kilka godzin na nocną kolejkę S-Bahn. Posiłek urozmaicamy sobie obserwowaniem popisów dwóch łobuzujących w restauracyjnym ogródku, zdrowo wyglądających szczurów.

Na obu lotniskach, zarówno berlińskim, jak i ateńskim, wielokrotnie sprawdzają nam paszporty covidowe. Grecy proszą też o okazanie formularza PLF (Passenger Locator Form). Dobrze mieć więc pod ręką naładowaną komórkę.

Z lotniska do śródmieścia, gdzie mamy zarezerwowany hotelik, jest daleko, na szczęście spod gmachu odjeżdżają autobusy linii X95, które jadą na Syntagmę, czyli centralny plac miasta. Atrakcją dla turysty mogą być burzliwe manifestacje, które często na tym placu się odbywają.

Naprzeciwko Syntagmy znajduje się gmach parlamentu, przed którym można z kolei o każdej pełnej godzinie podziwiać niezwykle malowniczą zmianę warty. Przyodziani w spódniczki żołnierze wykonują taneczne ruchy, wyrzucając wysoko nogi i grzmocąc podkutymi butami o bruk dziedzińca.

My jednak po dotarciu na plac myślelimy już tylko o tym, żeby dotrzeć do hotelu i chwilę odpocząć.

Kolebka za drutem

Kolejne dni spędzamy krążąc po uliczkach i deptakach Plaki. To turystyczna dzielnica u stóp Akropolu Można tam kupować pamiątki (bardzo modne są nadruki ze słowami „This is Sparta” – cytat z filmu „300”), głaskać wszechobecne koty, można też usiąść w knajpce nad filiżanką mocnej kawy czy potrawką z bakłażana. Albo po prostu wspinać się schodami pod górę, mijając kawiarniane stoliczki, by na zboczu Akropolu zagłębić się w labirynt wąziutkich zaułków. W pewnym momencie trafia się na (nieoficjalny) punkt widokowy, gdzie zza drutu kolczastego można podziwiać panoramę kolebki demokracji. Jakże to dziś symboliczne.

Jeszcze lepsze widoki są z samego szczytu wzgórza, sprzed ruin Partenonu, świątyni Ateny. Za tę przyjemność trzeba jednak trochę zapłacić. A wcześniej odstać swoje w kolejce.

Zupełnie za darmo wejdziecie natomiast na wyższe o 170 m i usytuowane dwa kilometry dalej Wilcze Wzgórze, czyli Likavitos. Najpierw trzeba się wspinać ścieżką wśród drzew, które rychło ustępują miejsca agawom. Można się poczuć jak w Meksyku, nie wyjeżdżając z Europy! Na szczycie czeka na was kaplica św. Jerzego. No i oczywiście piękna panorama miasta.

A skoro o obiektach sakralnych mowa, w sąsiadującej z Plaką dzielnicy Monastiraki znajdziecie sporo stareńkich świątyń prawosławnych jeszcze z czasów Bizancjum. Nie trzeba ich nawet specjalnie szukać, wystarczy się powłóczyć ulicami i deptakami handlowymi.

Wzgórza, knajpki, świątynie, zmiany warty… Wszystko to piękne, ale my przecież przybyliśmy do Grecji pożeglować. Z placu Syntagma dojeżdżamy do mariny tramwajem nr 5. W tym tramwaju radość z wakacji psują mi kieszonkowcy, których łupem pada ponad sto euro, dowód osobisty i karta płatnicza. Telefonu na szczęście nie ukradli, więc kartę natychmiast blokuję, ale paszport musi dostarczyć z Polski firma kurierska. Nie uśmiecha mi się powrót pieszo przez kilka zielonych granic. Tym bardziej, że żyjemy w czasach niezbyt przyjaznych dla tego typu podróżników…

Wiadomo, że najrozsądniej trzymać portfel w wewnętrznej kieszeni kurtki (na kurtkę jednak było wczesną jesienią w Grecji za ciepło) lub dokumenty i banknoty luzem w woreczku na szyi. Łudziłem się, że boczna kieszeń bojówek jest bezpieczniejsza od tylnej kieszeni spodni, ale nie doceniłem profesjonalizmu kieszonkowców. Już po fakcie myślę sobie, że z dwojga złego lepiej byłoby schować portfel na dno plecaka, pod warstwę odzieży.

Ciasna mesa sprawdzianem

Na szczęście kolejnego dnia rano wypływamy, a na pełnym morzu kieszonkowców już nie ma. Ale są inne wyzwania. Jak to powiedział pewien mój znajomy, ciasny pokład i ciasna mesa na łodzi to prawdziwy sprawdzian dla relacji społecznych. Zwłaszcza mesa, bo część z nas to weganie, a w kambuzie nie ma miejsca na kucharek sześć. Na szczęście nasz kapitan Tomasz załogę dobiera starannie. Jedni z nas mają już duże doświadczenie żeglarskie, inni są dopiero początkujący. Ale wszyscy się bez problemu dogadujemy. Jeśli chodzi o wyżej wspomnianą mesę, rozwiązanie jest proste – osoba, która danego dnia przyrządza obiad, przygotowuje najpierw wegańską bazę, do której następnie chętni dodają wkładkę mięsną.

Pierwszego wieczoru docieramy na Cyklady, a konkretnie na wyspę Kitnos. Na zwiedzanie nie ma już czasu, więc tylko rzut oka na kręcące się w okolicy mariny koty, szybka kąpiel w gorących źródłach (są na plaży) i spać. Rano równie szybkie śniadanie na pokładzie łódki i już płyniemy dwie wyspy dalej, do miejscowości Kamares. Znów tradycyjna kąpiel o zachodzie słońca, tym razem już nie w gorących źródłach, lecz po prostu w morzu, stosunkowo ciepłym. Po kąpieli zastanawiamy się, czy rano zdążymy wybrać się na szybki treking po wznoszących się ponad zatoczką, całkiem wysokich górach.

Kolejnego dnia uzgadniamy jednak z kapitanem, że odpłyniemy nieco później. Wsiadamy w lokalny autobus, który za kilka euro podwozi nas do położonego w głębi wyspy Sifnos miasteczka Apollonia. Stamtąd idziemy pieszo do mniejszego miasteczka o nazwie Kastro. Szosa wije się serpentynami, więc skracamy sobie drogę trawiastym, ale wcale stromym zboczem.

Siedmiu Męczenników

Trud wędrówki się opłaca; Kastro to jest zdecydowanie dobry wybór! Najpierw alejką, która bardziej przypomina górski szlak niż miejski chodnik, docieramy nad morze, do wznoszącej się na wysokim, skalistym klifie kapliczki Siedmiu Męczenników. Jak przystało na Cyklady, kapliczka pyszni się bielą i błękitem.

Po oddaniu Bogu co boskie (czyli sfotografowaniu obiektu sakralnego), udajemy się na krótki spacer bardzo wąskimi uliczkami tutejszej starówki. Kiedy mój kolega widzi potem na Facebooku zdjęcie jednego z tych zaułków, natychmiast zaczyna szydzić: „Co to za ulica, tu nawet jeden pas normatywny nie wchodzi, a gdyby jechała karetka pogotowia, to co? Przepustowość!” No cóż, karetka i tak by nie wjechała z prostego powodu – starówka znajduje się na górce, wysokiej i zdecydowanie stromej.

Do Apollonii wracamy już lokalnym autobusem – moi towarzysze czują się zdrożeni. Przed odjazdem kolejnego autobusu do Kamares mamy czas na krótki spacer po centrum, dzięki czemu możemy podziwiać kolejne biało-błękitne obiekty sakralne. Te kolory tu zdecydowanie dominują, dzięki czemu miasteczko mocno kojarzy mi się ze znaną mi niestety tylko z turystycznych folderów wyspą Santorini.

Z Kamares odpływamy na tyle późno, że przed wieczorem mamy czas zaledwie na to, żeby dopłynąć do pobliskiej wyspy – Milos. Port Adamas usytuowany jest w głębi zatoki. Zapada już zmrok, więc główną rozrywką przed snem jest krótki spacer pnącymi się bo zboczu wzgórza zaułkami. Na szczycie znajdujemy cerkiewkę ze smukłą dzwonnicą. Na kościelnym dziedzińcu grupka młodych ludzi delektuje się jakimiś wysokoprocentowymi napojami.

Skok przez sztorm

My nocy nie zarywamy. Wiemy, że rano musimy wcześnie wstać. I czeka nas ciężki dzień. W planach mamy stukilometrowy przeskok przez Morze Egejskie, a właściwie przez stanowiące jego część Morze Mirtejskie. Opuścimy już Cyklady i dotrzemy w pobliże półwyspu Peloponez. Innymi słowy w zasadzie powrócimy do kontynentalnej Grecji. Wiemy jednak, że łatwo nie będzie, że przyjdzie nam płynąć pod silny wiatr, pokonując duże fale.

– Trochę pobuja i pokropi – kiwa uspokajająco głową kapitan Tomek.

Mnie uspokaja, kolejnego dnia jestem już jednak dużo mniej spokojny. Bo wcale nie buja trochę, buja jak cholera, do tego co jakiś czas mocno bryzga w twarz.

Wprawdzie kurs żeglarski zrobiłem cztery dekady temu, jeszcze pod koniec podstawówki, ale żeglarstwo nigdy nie było moją prawdziwą pasją. Traktuję żaglówkę jako cichy i ekologiczny środek lokomocji do przemieszczania się z jednego pięknego miejsca w kolejne, nie jako cel sam w sobie.

Gdybym był sam na łodzi w czasie sztormu, zapewne bym spanikował. Na szczęście jest kapitan, pływałem już z nim i ufam jego doświadczeniu. Postanawiam niekomfortową sytuację po prostu przeczekać. Ale inni reagują różnie. Agnieszka jest chyba pierwszy raz na morzu, bo robi się blada.

– Nie chcę tutaj być, chcę być gdzie indziej – mówi cicho.

Ostatecznie schodzi do swojej kajuty i spędza ten dzień na koi. Trochę ją podziwiam, bo ja się bronię przed chorobą morską tylko dlatego, że siedzę na pokładzie i wpatruję się w horyzont. Na dole ciężko nawet wziąć coś do przekąszenia z kambuza, bo gwałtowne przechyły rzucają człowiekiem od burty do burty. O gotowaniu obiadu, a nawet o zagotowaniu wody na herbatę nawet nie myślimy.

Fale przelewają się koło nas z dużą prędkością, za to godziny wleką się w zwolnionym tempie. W pewnym momencie widzimy jakiś punkcik na horyzoncie. Po jakimś czasie wiemy już, że to statek, w dodatku najprawdopodobniej płynący kursem kolizyjnym.

– Tomek, ten kontenerowiec płynie chyba prosto na nas! – mówi ktoś niespokojnym tonem.

– Po pierwsze to jest masowiec – odpowiada flegmatycznie kapitan. – Po drugie zaraz zmienimy kurs.

Okazuje się jednak, że nie musimy nic robić, bo na masowcu też ktoś czuwa. Statek wyraźnie skręca w lewo, mija nas w bezpiecznej odległości i dopiero potem powraca na poprzedni kurs.

Muły na Hydrze

Pod koniec dnia wieje już i kołysze wyraźnie słabiej. Duża ulga. Do wyspy Hydra dopływamy już dość późno. Decydujemy się na nocleg na dziko w zatoce Św. Mikołaja. Nie jesteśmy tam zresztą jedyni. Stajemy na kotwicy, a dla pewności owijamy jeszcze cumę wokół skałki na brzegu.

Kolejnego dnia opływamy wyspę, kotwiczymy na środku zatoki Mandraki i po kolei dopływamy pontonem do brzegu. Stamtąd wąską drogą, która prowadzi wysokim brzegiem morza, w jakiś kwadrans docieramy do miasteczka Hydra, które usadowiło się na zboczach wzgórz okalających kolejną, błyszczącą w słońcu zatoczkę.

Na miejscu witają nas muły, które są tu jedynym – poza własnymi nogami – dozwolonym środkiem transportu. Biedne zwierzaki męczą się, stojąc w upale, bez wody do picia.

Wita nas też lokalny zespół śpiewaczy. A właściwie nie nas, tylko jakąś młodą, najwyraźniej wysoko sytuowaną kobietę, która wysiada z wielkiego, motorowego jachtu, a chwilę potem wsiada na muła i z wysokości jego grzbietu podziwia miasteczko.

Ja zwiedzanie skracam do minimum, znajduję jakieś spokojne miejsce z widokiem na morze, wyciągam telefon i… zabieram się za wypełnianie spisu powszechnego. Dziś ostatni dzień na wysłanie formularza!

Przed opuszczeniem wyspy, mamy jeszcze kilka minut, żeby poskakać z naszej łodzi do ciepłej wody zatoczki Mandraki. A potem już bierzemy kurs na kolejną wyspę.

Poros to część archipelagu Wysp Sarońskich. Zatrzymujemy się w miasteczku, które nazywa się tak samo jak wyspa, czyli Poros. Spacerując wzdłuż brzegu spotykamy inną polską załogę, którą nasz kapitan wita z radością. Znajomi.

Wielka, grecka wieczerza

Już całą, dużą grupą zajmujemy ogródek jednej z nadmorskich knajpek, gdzie kończymy pełen wrażeń dzień wielką, grecką wieczerzą.

Kolejnego dnia rano, zanim odpłyniemy, zdążę jeszcze wbiec na górujące nad miasteczkiem wzgórze. Wznosi się tam wieża zegarowa, a spod jej stóp rozciąga się piękny widok zarówno na otaczające wyspę morze, jak i na pobliski półwysep Peloponez.

Kolejny dzień to już spokojny rejs z powrotem do „naszej” mariny w Atenach. Tam czeka nas ostatnia noc na „naszej” łódce, a potem przejażdżka tramwajem nr 5 na plac Syntagma. Mamy sporo czasu do odlotu, więc zostawiamy bagaże w przechowalni parę przecznic od placu i idziemy rzucić jeszcze pożegnalne spojrzenie na Monastiraki, Plakę i Akropol. A potem już wsiadamy w autobus X95 i jedziemy na lotnisko.

W Berlinie lądujemy późnym wieczorem. Idziemy na znajdujący się nieopodal lotniska im. Willy’ego Brandta przystanek FlixBusa, dość długo czekamy, za to kiedy autobus wreszcie nadjeżdża, kupujemy za gotówkę bilety u polskiego kierowcy, wsiadamy i… niemal natychmiast wpadamy w objęcia Morfeusza.

Budzimy się dopiero po przekroczeniu granicy, w środku nocy. Z autobusu wysiadamy koło dworca PKP w Szczecinie i człapiemy do zarezerwowanego wcześniej hoteliku przy ulicy 3 Maja. To na szczęście niedaleko. Resztę nocy przesypiamy już w wygodnych łóżkach, a kolejnego dnia rano czeka nas już tylko podróż polską koleją.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Ulanowski

Zdjęcia:

Greece1

Kolebka demokracji za drutem

Greece1

Greece2

Wszechobecne, ateńskie koty

Greece2

Greece3

Zmiana warty przed gmachem parlamentu

Greece3

Greece4

Cerkiewki w Atenach wcisną się wszędzie

Greece4

Greece5

Kurdyjski protest na placu Syntagma

Greece5

Greece6

Partenon na Akropolu

Greece6

Greece7

Widok Aten z Wilczego Wzgórza

Greece7

Greece8

Marina na wyspie Kitnos

Greece8

Greece9

Kaplica Siedmiu Męczenników

Greece9

Greece10

Uliczka w Kastro

Greece10

Greece11

Apollonia kojarzy mi się z Santorini

Greece11

Greece12

Dzwonnica w Adamas na wyspie Milos

Greece12

Greece13

Zatoka Świętego Mikołaja

Greece13

Greece14

Zatoka Mandraki

Greece14

Greece15

Miasteczko Hydra na wyspie o tej samej nazwie

Greece15

Greece16

Muły stojące w pełnym słońcu

Greece16

Greece17

Wieża zegarowa górująca nad Poros

Greece17

Greece18

Ponad dachami Poros

Greece18

Greece19

You may also like...

2 Responses

  1. Halina Kołtan pisze:

    Aż zatęskniłam za Grecją, nie tą miejską, zatłoczoną i rozgrzaną.
    Ale za tą, do której dopływaliście,, za tą widzianą ze SPOKOJNEGO morza, za tymi zatoczkami gdzie wyskakiwaliście popływać…za ciepłą wodą.

    • Krzysztof Ulanowski pisze:

      Z tymi zatoczkami to było różnie. W jednej z nich wiał od lądu tak silny wiatr katabatyczny, że znosiło mnie na pełne morze. Ostatecznie poprzestałem na jednym okrążeniu łódki.

Odpowiedz na „Krzysztof UlanowskiAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Current ye@r *