Rozmowa z Anną Dolską, politologiem, dziennikarką, wydawcą, specjalistą ds. marketingu i reklamy, społecznym inspektorem pracy, autorką, a także matką – a może przede wszystkim – matką czworga dzieci oraz babcią.
- Ma pani tak wiele życiowych dokonań, na niwie osobistej i zawodowej, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. A może od tego: gdyby miała pani wymienić najważniejsze osiągnięcie, dokonane w swoim całym życiu – to co by pani wybrała?
Nie traktuję swojego życia w kategoriach dokonań, raczej zadań, które udało mi się wypełnić i tych, z którymi sobie nie poradziłam. Najważniejszym zadaniem, które udało mi się wykonać, choć nie celująco (nigdy nie jest tak, jak człowiek sobie wymarzy), było pogodzenie w dużej części samotnego wychowania czworga dzieci z wielozadaniową pracą zawodową. Oczywiście wszystko ma swoją cenę. Do dziś żałuję, że nie poświęcałam dzieciom tyle czasu, na ile zasługiwały, ale życia nie da się cofnąć i przewinąć jak taśmy, żeby przeżyć to jeszcze raz, lepiej.
Zawodowo dużym osiągnięciem było przejście w mediach przez wszystkie szczeble kariery redakcyjnej. Zaznaczę, że gdy zaczynałam pracę w poznańskich dziennikach, kobiety-dziennikarki nie cieszyły się nadzwyczajną estymą. Jeszcze w liceum chciałam zacząć pisać do ,,Expressu Poznańskiego”, który w owym czasie był popularną popołudniówką. Odbyłam krótką rozmowę z ówczesnym redaktorem naczelnym, który stwierdził, że wszystko fajnie, ale… woli pracować z chłopakami. Kilka lat później w tej samej redakcji rozpoczęłam pracę w dziale miejskim, później zostałam szefową działu publicystyki i skończyłam na stanowisku sekretarza redakcji. Ale to już był inny naczelny. Dawał szansę kobietom.
- A ja zacznę może od tego, co panią teraz bardzo pochłania, czyli praca zawodowa. Zajmuje się Pani marketingiem i reklamą w jednej z poznańskich dużych firm. Praca w korporacji, a za takie właśnie można uznać Pani obecne miejsce pracy, uchodzi za męczącą i raczej słychać głosy krytyczne niż pozytywne. Jak się Pani już od tylu lat odnajduje w rzeczywistości zawodowej firmy, która obraca milionami i ma tysiące pracowników?
Grupa kapitałowa, w której pracuję liczy ponad 15 tys. pracowników. Moja spółka to 120 osób, więc w tej skali jest niewielka. Kiedy w 2009 r. przychodziłam tu do pracy, to był zupełnie inny świat w porównaniu w redakcyjnym ,,szaleństwem”. Ze względu na dzieci potrzebowałam pracy w określonych godzinach z wolnymi weekendami i to dostałam, jednak dość dużo czasu potrzebowałam, żeby wmontować się w tryby wszechobowiązujących procedur korporacyjnych. Szczerze mówiąc, praca na jednym stanowisku dla mnie to za mało – zarówno w firmie, jak i poza nią, nie czułabym, że treściwie spędzam moje życie. Oprócz zakresu obowiązków związanych z marketingiem i public relations, jestem w mojej spółce koordynatorem wolontariatu. Pod tym względem praca w dużej firmie jest dużym ułatwieniem, daje wiele możliwości w postaci grantów i projektów wolontariackich. Z kolei jako Społeczny Inspektor Pracy i członek Rady Nadzorczej wybrany przez pracowników działam w ich interesie pracowników w relacjach z pracodawcą.
- Jak w ciągu tych lat pani pracy zmieniły się narzędzia marketingowe i na ile obecnie trudniej funkcjonuje się na rynku reklamy?
Zdecydowanie ciężar komunikacji z relacji bezpośrednich przeniósł się do Internetu. Ten trend znacznie przyspieszyła pandemia. Kiedyś miejscem, w którym nawiązywało się najwięcej kontaktów, były targi, konferencje i spotkania branżowe. Co prawda targi pozostały stacjonarne, choć wiele firm po pandemii zrezygnowało z tej aktywności, to w konferencjach w dużej mierze można wziąć udział online nie ruszając się od biurka. Olbrzymią rolę w komunikacji, także biznesowej odgrywają obecnie media społecznościowe. Kto nie ma profilu na Facebooku, Instagramie, Platformie X, nie funkcjonuje. Firmowa strona internetowa to za mało. Teraz nawet wybory wygrywa się w Internecie, a za pomocą Facebooka organizuje rewolucje. Cała komunikacja Arabskiej Wiosny prowadzona była na Facebooku.
- Z zawodu jest pani dziennikarką. Przeszła przez wiele mediów. „Ekspres Poznański”, o którym pani już wspominała, ale także „Gazeta Poznańska”, „Solidarność Wielkopolska”… Ale nie tylko. Które z medialnych miejsc pracy wspomina pani najmilej i dlaczego?
Wszędzie dobrze mi się pracowało, ale chyba najmilej wspominam ,,Express Poznański” i ,,Echo Miasta”, którego oddziałem kierowałam w Poznaniu. „EP” ze względu na zespół i fakt, że przełożeni dali mi szansę awansu, a „Echo Miasta” ponieważ miałam szansę zbudować bardzo dobry zespół i dano mi swobodę działania, która pozwoliła na nieograniczanie dziennikarzy w kreatywności, ale w tym dobrym znaczeniu. W ,,Expressie Poznańskim” nie do przecenienia była atmosfera. Po prostu się przyjaźniliśmy, chociaż oczywiście zdarzały się animozje. Cenne było także to, że była to redakcja wielopokoleniowa. Obok siebie pracowali dziennikarze z kilkudziesięcioletnim stażem i „młodzi-gniewni”. Jedni i drudzy czerpali korzyści z tych relacji. Dla mnie pewną trudność i obawę stanowił fakt, że kiedy objęłam stanowisko szefowej działu publicystyki, w moim zespole znaleźli się m.in. dziennikarze z kilkudziesięcioletnim stażem. Wpadłam w popłoch. Mam redagować teksty koleżanki, która ma doświadczenie zawodowe dłuższe ode mnie o 20 lat?! Jednak nie było zgrzytów – w każdym razie ja o nich nie wiem, a z cytowaną dziennikarką współpracuję do dziś.
- Faktycznie, medialny rynek się bardzo zmienił. Rzeczywistość medialna stała się bardziej brutalna, spolaryzowana. Naprawdę tak jest?
Brutalnie stało się, gdy o przekazie zaczęła decydować polityka. W branży mediowej wszyscy wiemy, że nie ma w pełni niezależnego dziennikarstwa, bo się jest zależnym chociażby od reklamodawców i właścicieli wydawnictw. Jedni ingerują więcej, inni mniej. Skrajnością oczywiście stało się przejęcie mediów publicznych przez rządzących. Ich jednostronny przekaz zmusił do radykalizacji prywatne media na zasadzie dążenia do równowagi sił, co mocno spolaryzowało polskie media. Słyszałam niedawno opinię, że to dobry trend, prezentowanie swoich poglądów i pomijanie innych, bo dzięki temu mamy różnorodność. Mnie nie uczono takiego dziennikarstwa. Może jestem starej daty, ale uważam, że dziennikarz powinien być neutralny. Jego rolą jest prezentowanie różnych poglądów, a odbiorca ma sobie sam wyrobić opinię na dany temat i wyciągnąć wnioski. Trzeba pokazać argumenty jednej i drugiej strony. Nie powinno się manipulować przekazem. Kiedy pracowałam w prasie lokalnej, to jeśli dziennikarz chciał wyrazić swoje zdanie w opisywanym przez niego problemie lub sprawie, musiał swój komentarz wyraźnie oddzielić od pozostałych treści. Nie uważam, że było nudne – jak usłyszałam – że w programach informacyjnych różnych stacji był ten sam przekaz. Fakty są takie same, a manipulacje mają swój cel, często nie do końca uczciwy. Kiedy zajmowałam się polityką w redakcji „Gazety Poznańskiej” nie było dla mnie problemem, żeby z konferencji PiS pójść do spotkanie z działaczami Samoobrony. Uważałam, że każda z opcji ma prawo do swojego przekazu oraz nie do mnie należy cenzurowanie tego i komentowanie. Polaryzacja społeczeństwa to skutki polityki, a precyzyjnie – polityków, którzy podzielili Polaków. Nie ma wyjścia, musisz się opowiedzieć po którejś stronie: białej albo czarnej. Szarość nie występuje. Chociaż są – szczególnie młodzi ludzie – którzy nie oglądają telewizji, nie słuchają radia i chyba im z tym dobrze.
- Czy to prawda, że na medialnym rynku trudniej kobietom? Zwłaszcza kobietom 40+?
Kompletnie nie zauważam takiego trendu. Powiem więcej: mam wrażenie, że w mediach teraz kobietom 40+ jest lepiej niż kiedyś. Trudno było – jak wspomniałam – w zawodzie dziennikarskim kobietom te 30-40 lat wstecz. Do dziś pamiętam, bo bardzo mnie to dotknęło, jak naczelny poznańskiego oddziału ,,Gazety Wyborczej” (przez sympatię nie wymienię jego nazwiska), który na propozycję wywiadu z jednym z urzędników stwierdził, że pójdę na tę rozmowę z kolegą: on będzie zadawał pytania, a ja będę do „patrzenia”, bo jestem ładna. Dziś takie stwierdzenie by nie przeszło. Uważam, że obecnie kobiety dziennikarki są tak samo cenione jak faceci, a ta po 40. roku życia na dodatek ma większe doświadczenie i wypracowany warsztat.
- Czy udało się pani zawrzeć fajne przyjaźnie z tego medialnego okresu? Opowie pani o nich?
Generalnie w dorosłym życiu, w pracy spędza się większą część dnia, więc trudno nie nawiązywać relacji ze współpracownikami, a jak atmosfera jest dobra, to ludzie nie stronią od siebie także po pracy. Najwięcej przyjaźni zostało mi z „Expressu Poznańskiego”, w tym ze wspomnianą już dziennikarką starszą ode mnie. Nie tylko przyjaźnię się, ale też współpracuję do dziś zawodowo z kilkoma osobami. Z koleżanką założyłam jedno czasopismo dla seniorów, spółkę wydawniczą, z dwoma stowarzyszenie. Troje koleżeństwa z dawnych redakcji jest chrzestnymi moich dzieci, więc to prawie rodzina. Praca w redakcji była także przedłużeniem przyjaźni ze studiów. W „Expressie Poznańskim”, na początku mojej pracy, kolega z roku był moim szefem. Telegramem ściągnął mnie do redakcji, bo nie miałam telefonu w wynajętym mieszkaniu. Do dziś się przyjaźnimy. Dla mnie wyznacznikiem tego, jakim było się szefem, jest stosunek współpracowników do niego po zakończonej pracy. Ci, dla których byłam naczelną w „Echu Miasta” nie odwracają głowy na mój widok, kiedy się spotykamy w różnych okolicznościach. Traktuję to jako dobry znak. Sama ogromnie się cieszę kiedy mam okazję się z nimi zobaczyć. Wiem, że wspólnie tworzyliśmy coś fajnego.
- A najbardziej przykra sytuacja, która spotkała panią podczas pracy w mediach?… Zwierzy się Pani z tego też?
Groźbami nieuczciwych taksówkarzy, których praktyki opisałam i potem dzwonili do mnie, że wywiozą mnie do lasu, specjalnie się nie przejmowałam, ale zapamiętałam. Przez długie lata zajmowałam się sprawami społecznymi, w tym postawiłam sobie za punkt honoru głośno mówić o przemocy w rodzinie. Organizowałam w redakcji dyżury, współpracowałam z wydziałem ds. nieletnich w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Poznawałam historie kobiet i dzieci. Opisywałam je, a że jestem dość wrażliwa, wierciły mi dziury w psychice. Kiedyś poszłam zebrać materiał do artykułu o pogotowiu opiekuńczym, byłam wtedy w ciąży z drugim dzieckiem. Mały chłopiec podszedł do mnie i z całej siły chwycił mnie za nogę. Chciał żebym go stamtąd zabrała. Opiekunka siłą oderwała go ode mnie. Bezsilność, którą wtedy poczułam była dla mnie najgorsza, wtedy wiedziałam, że całego świata nie zbawię, ale może tym moim pisanie uwrażliwię innych na los dzieci. Za bardzo nie pomagało podejście, że dziennikarz musi być jak chirurg, odcinać się emocjonalnie od pacjenta, czyli od tego, o czym pisze. Dla równowagi naczelny dał mi prowadzenia rubrykę z muzyką disco polo, która stawała się bardzo popularna. Trochę mnie to bolało, bo w młodości byłam punkiem, ale przybrałam pseudonim Violetta Majtas (skojarzenie z piosenką ,,Majteczki w kropeczki”) i jakoś szło. Chętnie zresztą chadzałam na konferencje z gwiazdami disco polo, bo zwykle były bardzo sympatyczne.
- Obecnie prowadzi pani dwa magazyny – dla seniorów oraz osób poszukujących harmonii w życiu. Organizuje różne eventy, spotkania autorskie, wydarzenia… Które z tych ostatnich osiągnięć należy do najbardziej udanych i ważnych?
Nie ważę ich wartości. Magazyn senioralny My60+ powstał piętnaście lat temu jako odpowiedź na podeście do życia seniorów jako czasu, który jest już tylko oczekiwaniem na kres życia i poświęcaniem się dla wnucząt, odmawiając sobie prawa do własnych wyborów i aktywności. Chcieliśmy pokazać, że emerytura to czas bez ograniczeń, nie tylko czasowych. Wreszcie możemy zająć się sobą i realizować pasje. Oczywiście jeśli ktoś chce zajmować się wnuczętami, to świetnie, ale nie kosztem siebie. Swoim przekazem chcieliśmy pokazać i nadal pokazujemy, że życie seniora może być źródłem radości. Dzisiejsi seniorzy zresztą nie są tymi samymi, jak w początkach naszego magazynu. Są bardziej świadomi i aktywni. Te 15 lat zrobiło bardzo wiele. Seniorów zaczęto dostrzegać jako ważną grupę społeczną. Wcześniej byli na marginesie życia społecznego. Mam nadzieję, że i My60+ ma w tym malutki wkład.
Ogólnopolski magazyn Moja Harmonia Życia powołałyśmy – bo to same baby – właściwie z wewnętrznej potrzeby. W codziennej pogoni trudno jest znaleźć balans, a ten magazyn ma w tym pomóc. Ma być też blisko natury, bo natura jest najmądrzejsza i pomagać zadbać o siebie holistycznie. W ramach Mojej Harmonii Życia organizujemy warsztaty i spotkania dla kobiet. Żeby poczuły się dobrze ze sobą, a przy okazji zrelaksowały i wspólnie zrobiły coś ciekawego.
Mamy też w naszym wydawnictwie specjalistyczny magazyn branżowy Viva Zioła, jak nazwa wskazuje, jest to czasopismo dla pasjonatów zielarstwa.
- Co usiłuje pani przekazać czytelnikom?
Nie usiłuję, ale przekazuję, a czytelnicy jeśli chcą sięgnąć po nasze czasopisma, mogą to wziąć. My60+ ma nie tylko dostarczać przydatnych informacji, ale też inspirować do działania. W Mojej Harmonii Życia przedstawiamy wiele podejść do różnych zagadnień i inicjatyw. Wszystko jednak ma być zgodne z naturą i służyć poprawie dobrostanu. Nie oceniamy, nie sugerujemy. Czytelnik sam ma wziąć z tego, co mu odpowiada. Chętnie też z nim podyskutujemy. W Viva Zioła propagujemy naturalne terapie i faktami naukowymi przekonujemy, by doceniać to, co daje natura naszemu zdrowiu.
- Gdzie pani jeszcze pracowała oprócz mediów i reklamy? Czym się jeszcze zajmowała?
Jeśli mam wyliczać, to byłam księgową, miałam agencję reklamową. Zdarzyło mi się być restauratorką, ale krótko. Zasiadałam w radzie programowej Radia Merkury, a potem Radia Poznań, w tej kadencji byłam wiceprzewodniczącą rady. Zostałam też wybrana do Rady programowej ds. polityki senioralnej Miasta Poznania. Nie dokończyłam doktoratu. Może kiedyś do niego wrócę. Do śmierci mam czas.
- Jest pani prawdziwą kobietą pracującą XXI wieku. Ale nie każda kobieta potrafi sprostać wyzwaniom i radzić sobie w tej trudnej rzeczywistości zawodowej. Co by im pani doradziła?
Nie dać sobie wmówić, że się jest gorszą w czymś od mężczyzn. Kobiety są pracowite, lepiej zorganizowane i wielozadaniowe. Z większym oporem jednak podejmują decyzję, by obejmować wysokie stanowiska. To jeszcze obciążenie pokutujących u nas stereotypów wychowawczych. Dziewczynka ma być skromna, łagodna, a nie rozpychać się łokciami. Kobiety nadal mają problem z samooceną. Rzadziej od mężczyzn dobrze się oceniają, a to nie pomaga w rywalizacji o stanowiska.
Trzeba zdobywać kompetencje i uwierzyć we własne siły. Młodym dziewczynom idzie to coraz lepiej.
- Życie zawodowe, to jedno. A prywatne, osobiste, rodzinne – to chyba dla pani najważniejsze?
Życie zawodowe jest najważniejsze dla kogoś, kto nie ma życia prywatnego, ale z drugiej strony może mieć pasje i pracować, by w nie inwestować. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Wystarczy zadać je inaczej: czy dla dobra rodziny, jeśli byłaby taka konieczność – zrezygnowałabym z kariery zawodowej? Tak, zrobiłabym to. Zresztą zmieniałam pracę, żeby polepszyć warunki bytowe mojej rodziny i zdarzało mi się odrzucać propozycje, które zmuszałyby mnie do pracy kosztem rodziny.
- Ma pani czworo dzieci, już dorosłych i dorastających, a także wnuka. Co stanowiło największe wyzwanie podczas procesu wychowawczego? A z czego jest pani najbardziej dumna?
Kiedy byłam w ciąży z najstarszym synem, z okazji Dnia Matki kupiłam sobie liczący chyba 800 stron poradnik o pielęgnacji, żywieniu i wychowaniu dziecka do 3. roku życia. Wówczas nie było wujka Google. Starałam się podchodzić do sprawy książkowo. Kiedy urodziła się starsza córka, opierałam się na doświadczeniu zdobytym w opiece nad Adamem. Przy trzecim, miałam już ugruntowane przekonanie, że wychowanie dzieci to poligon doświadczalny, a instrukcję obsługi dzieci musisz sama wypracować. Najbardziej zadziwia mnie fakt, a mówią o tym też inni rodzice, że wychowujesz dzieci w jednym domu, w tym samym środowisku, a każde jest inne. Z moich czworga każde jest kontrastem kolejnego, mogę powiedzieć, że różnią się diametralnie w podejściu do życia, priorytetach, poglądach. Najbardziej jestem dumna z ich samodzielności. Troje starszych już z nami nie mieszka. Stosunkowo wcześnie jak na polskie warunki ,,poszli na swoje” i sobie radzą, pozostają w trwałych związkach, nie wołają, żeby im przelać pieniądze. Ja też staram się nie wtrącać do ich życia, udzielam rad, kiedy mnie o to poproszą.
- Która z sytuacji związanych z macierzyństwem najbardziej utkwiła pani w pamięci? Która najbardziej wzruszyła, a która tak po ludzku – wkurzyła?
Mając czworo dzieci, powodów do wzruszeń i wkurzeń ma się taką mnogość, że trudno to spamiętać.
Do łez doprowadzały mnie wszystkie występy moich dzieci w przedszkolu i okazało się, że nadal mi to nie przeszło, bo ostatnio byłam u wnuka na przedstawieniu z okazji Dnia Babci i znów musiałam sięgać po chusteczkę.
- A jakie były początki macierzyństwa? Wszystko się układało gładko, pięknie i bezproblemowo?
Z perspektywy lat muszę stwierdzić, że nie miałam problemu z wdrożeniem się w rolę matki. Nie wpadałam w panikę, nie trzęsłam się nad łóżeczkiem. Najwięcej problemów było z trzecim dzieckiem, Krzysiem, bo najpierw postawiono diagnozę, że może mieć guza mózgu, potem okazało się, że ma przykurcze spastyczne, czyli dziecięce porażenie mózgowe, na szczęście lekkie. Nasza lekarka rodzinna bardzo szybko wysłałam go najpierw na badania, a potem na rehabilitację. Musiałam z nim też ćwiczyć w domu, czasem po trzy razy dziennie. Darł się tak okropnie, że myślałam, że sąsiedzi wezwą policję. Dziś syn jest w pełni sprawny.
- Gdzie szukała pani wsparcia?
Bez wsparcia trudno jest pogodzić pracę zawodową z opieką nad dziećmi. Zwłaszcza pracę dziennikarską. Bardzo pomogła mi moja ciocia i to na różnych etapach dziecięcych lat moich dzieci.
Najmłodszą córką zajęła się już kiedy miała 2 miesiące, bo byłam na samozatrudnieniu i szybko musiałam wrócić do pracy. Kiedy córka poszła do przedszkola, w opiece nad nią wsparła mnie mama, która wtedy przeszła na emeryturę.
- Co poradziłaby pani kobietom w podobnej jak pani wówczas sytuacji?
Ogólnie, nie „wówczas”, po tylu latach doświadczeń, poradziłabym, żeby odpuszczać: sobie, dzieciom, swoim partnerom życiowym. Całe życie byłam i jestem bardzo wymagająca wobec siebie. Paść na twarz, ale wszystko musi być zrobione, a wiadomo, że najlepiej jak zrobi się to osobiście. Ale nie tędy droga, bo przysparza tylko niepotrzebnego stresu i napięć sobie oraz innym członkom rodziny. Ja się cały czas tego uczę, dość nieskutecznie, ale się staram, bo wiem, że tak należy.
Pamiętam, kiedyś przeprowadzałam świąteczny wywiad z Ireną Santor. To był ten czas, kiedy padałam na twarz, bo w pracy mnóstwo do zrobienia, przygotowania do świąt, dzieci, goniłam w piętkę. A artystka do mnie: „Przecież nie wszystko musi być zrobione! Co się stanie jak się nie umyje okien na święta? Jak nie będzie 12 potraw na wigilię, tylko mniej?”. Nic. I to nie dotyczy tylko świąt.
Nie chodzi o to, by zaniedbywać zawodowe i domowe obowiązki, ale żeby nie przesadzać i nie robić czegoś kosztem siebie i rodziny, żeby udowadniać na każdym kroku, że jest się idealną panią domu i matką. „Nobody’s perfect”.
- Dom to też kuchnia, nawet mawia się o niej, że to prawdziwe bijące serce domu. Lubi pani sprawy kulinarne? To ostatnio taki modny trend, pochwalić się swoim kulinarnym talentem. Jaka zatem jest pani najbardziej ciesząca się uznaniem potrawa czy wypiek?
Gotuję i piekę, ale nie traktuję tego jako pasji, sprawdzania się i popisywania. Gotowania trochę nauczyłam się od mamy, z książki kucharskiej oraz metodą prób i błędów. Lubię wypróbować nowe przepisy. Są potrawy, które przyrządziłam raz w życiu, a są takie, które powtarzam. Wydaje mi się, że umiem gotować i robię to całkiem dobrze. Rodzina w każdym razie nie narzeka. Lubię piec, ale w domu nie bardzo lubią jeść słodkości, dlatego czasem sama do siebie mówię: sama upiekłaś, to sama zjedz. Nie mam popisowej potrawy, ale od pewnego czasu eksperymentuję z sernikami i myślę, że mi to nieźle wychodzi.
- No to kolejny rozdział pani aktywności – zajęcia sportowe. Czemu się pani oddaje z zaangażowaniem, no i jak znajduje na to czas?
Z tym zaangażowaniem ostatnio u mnie nie jest za dobrze, ale mam nadzieję, że wkrótce nastąpi mobilizacja i to się zmieni. Bardzo lubię jazdę na rowerze stacjonarnym zwaną spinningiem, ale tylko zajęcia w klubie sportowym, które odbywają się pod okiem trenera. 1,5 godziny intensywnej jazdy robi nie tylko dobrze organizmowi, ale też uwalnia umysł. Odpowiadając na drugą część pytania: jak człowiek chce, to czas się zawsze znajdzie.
- Jaki rodzaj aktywności fizycznej polecałaby pani swoim rówieśniczkom? No i przede wszystkim, jak mają się przełamać te, które sportu unikają?…
Każde zajęcia – zależnie od możliwości i upodobań – ale organizowane. Najtrudniejsze jest narzucenie sobie dyscypliny. Podziwiam osoby, które same trenują wyznaczając sobie np. godzinę dziennie. Najtrudniej jest zacząć, więc zapisanie się i przyjście na pierwsze zajęcia to dobry początek. Potem, jak wpadnie się w rytm zajęć, już idzie. Trzeba jednak być zmotywowanym. Ciągłe zmuszanie się do czegoś jest bez sensu. Trzeba chcieć i musi to sprawiać przyjemność.
- Nie sposób uniknąć mówienia o mężczyznach… To ważny rozdział pani życia. Czasem bolesny, ale też udany. Opowie pani o tym – mężczyźni pani życia?
Można uniknąć mówienia o mężczyznach. Mogę tylko powiedzieć, że każdy związek był dla mnie ważnym doświadczeniem. W obecnym jestem od 15 lat i jest dobrze.
- Co poradziłaby pani innym kobietom, które tkwią w toksycznych relacjach?
Oczywiście wiele można w związku przepracować, ale konieczna jest obopólna zgoda i chęć zmiany po obu stronach. Z mojego doświadczenia wynika, że nie warto dawać szansy więcej niż jeden raz. Każdy w życiu może się pogubić, popełnić błąd i mieć szansę na jego naprawę, ale jeśli popełni go kolejny raz, to już jest recydywistą, z którym szkoda czasu na negocjacje. Zwłaszcza kobiety mają taką irracjonalną skłonność do wiary, że partner się zmieni, poprawi, bo przeprosił, obiecał i przyniósł kwiaty, a po miodowym okresie, wraca stare. Oczywiście łatwiej jest mówić, niż wyrwać się z toksycznego związku, wiem coś o tym. Miałam kiedyś bardzo mądrą szefową. Rozwiodła się w późnym wieku. Powiedziała mi zdanie, które zapamiętałam na całe życie: „Jeśli uzmysłowisz sobie, że jest ci źle w związku, nie oglądaj się i go zakończ, bo masz tylko jedno życie”. Tkwienie w toksycznym związku nikomu nie służy, a jeśli są w nim dzieci, to przedłużanie go dzieje się również z krzywdą dla nich. I wcale nie musi to być związek z przemocą fizyczną. Ludzie potrafią sobie wzajemnie zatruć życie na różne sposoby, a dzieci mają radar wyczulony na fałsz i kłamstwa dorosłych.
- Pomaga pani również zwierzętom, ma psa kundelka i kilka przygarniętych kotów. Jak się żyje w domu pełnym zwierząt?
Nie wyobrażam sobie życia bez zwierząt i to od dzieciństwa. Miałam to szczęście, że chociaż mój ojciec nie był zwolennikiem zwierząt w domu, to zawsze się na nie zgadzał. Mieliśmy małe mieszkanie – pokój z kuchnią, a trzymaliśmy psa, kota, którego ktoś podrzucił nam pod okno, chomika, kanarka i rybki. Moje dzieci też zawsze miały zwierzaki od najmłodszych lat. Teraz mamy starego psa, jeszcze starszego kota, który został wyrzucony z domu (bo urósł i był już słodkim kociakiem) i dwa koty przygarnięte ze wsi. Oczywiście brudzą, szkodzą i robią zamieszanie, ale przez lata dzieci robiły dokładnie to samo, więc to stan normalny w naszym domu.
- Czy myśli pani o emeryturze?…
Oczywiście! Nie powiem, że czekam na nią z niecierpliwością, ale tyle rzeczy chciałabym zrobić, którymi ogranicza mnie ośmiogodzinny dzień pracy, że perspektywa emerytury jest dla mnie dobrym horyzontem. Byle zdrowie było. Żałuję tylko tego, że nie starczy mi życia, by zwiedzić cały świat. No i pieniędzy na te podróże.
- Gdyby miała pani dokończyć to zdanie – Moje życie jest…
…nieustającym i ciekawym doświadczeniem, w którym Bóg postanowił dać mi więcej zadań niż średnia statystyczna i sprawdzić, jak sobie z nimi poradzę.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała P.M. Wiśniewska
Fot. Daria Olzacka