Krystyna Seemayer: „Psy dały mi miłość, której nie otrzymałam od ludzi”

W hospicjum, które zdaje się być na końcu świata, Krystyna Seemayer opiekuje się kilkudziesięcioma psami, z których większość jest już w podeszłym wieku, a niemała część chora. Jak żyć, kiedy odchodzą przyjaciele? Jak nie wpaść w czarną otchłań? Może wystarczy cieszyć się z małych rzeczy, np. z tego, że zakwitł kwiat?

Hospicjum „Staruszkowo” znajduje się w Krzewiu Małym, niemal u stóp Karkonoszy, a zatem bardzo blisko miejsc, w których latem i zimą roi się od turystów. A jednak miejscowość wydaje się być w dużej mierze odcięta od świata. Bez samochodu niełatwo tam dotrzeć. Mnie jedna z wolontariuszek zaproponowała podwózkę z Jeleniej Góry. Wyjeżdżała stamtąd rano, a ja jechałem pociągiem znad morza, musiałem więc zatrzymałem się na obiad w Poznaniu, a potem na nocleg we Wrocławiu. Wyprawa!

 

Strzelał mu nad uchem

Kiedyś Krystyna Seemayer prowadziła azyl dla psów w Karpaczu, turystycznym miasteczku, które jest całkiem nieźle skomunikowane ze światem. Ale małżeństwo rozpadło się, a pani Krystyna musiała – wraz ze zwierzętami – opuścić swój dotychczasowy dom.

– I dobrze się stało, bo mąż należał do przemocowców. I bynajmniej nie chodziło tylko o przemoc psychiczną. Mąż zagrażał fizycznie zarówno mnie, jak i psom. Częstymi gośćmi w naszym domu byli policjanci. Miałam dwóch mężów, ale do żadnego nie miałam szczęścia – nasza rozmówczyni opowiada dziś o tym bez oporów, ale przyznajmy, że po takich przejściach można się załamać.

Kobieta nie załamała się jednak. Ogłosiła zbiórkę i z pomocą dobrych ludzi kupiła i wyremontowała dom – właśnie w Krzewiu Małym.

– Dom należy nie do mnie, lecz do stowarzyszenia – zaznacza na wszelki wypadek pani Krystyna. – Ja tu mam dożywocie. Kiedy mnie zabraknie, stowarzyszeniem zajmie się zapewne Magda, najaktywniejsza z wolontariuszek.

W „Staruszkowie” mieszka około pół setki psów, z reguły starszych, często schorowanych. Niektóre z nich można nazwać leżącymi; już się praktycznie nie poruszają, załatwiają się pod siebie. Inne przeciwnie – nie mają jednej lub dwóch kończyn, ale są niezwykle żywotne i ruchliwe.

Moja rozmówczyni każdego z pięćdziesięciu psów zna po imieniu, potrafi opowiedzieć historię życia każdego z nich. Np. Ruben przyjechał aż z dalekiego Kwidzyna.

– W internecie przeczytałam, że pies potrzebuje pomocy – mówi krótko. – Zadzwoniłam, no i przywieźli mi Rubena.

Czworonóg ważył wtedy 2,5 kg i wyglądał jak jeden wielki kołtun.

– A wnętrze jego pyska to była wyłącznie zgnilizna – kiwa głową pani Krystyna. – Teraz ma wszystkie zęby usunięte, ale waży 12 kg i jest radosnym psiakiem – uśmiecha się.

Kropka przyjechała z cieszących się ponurą sławą Radys. Na początku bała się bardzo, chowała się w brodziku.

– A teraz robi za monitoring Staruszkowa – śmieje się moja rozmówczyni. – No, ale jest już u mnie cztery lata.

Red był tak katowany przez „opiekunkę”, że do dziś boi się mopa. Na początku czuł się w Staruszkowie na tyle niepewnie, że trzy razy się podkopywał i uciekał aż do Olszyny, trzy kilometry od Krzewia. Trzeba było obsypać płot dachówkami.

– Zresztą i Red już się powoli oswaja – podsumowuje pani Krystyna.

Fidel to posokowiec. Miał „opiekuna” myśliwego. I ten myśliwy strzelał mu nad uchem, żeby przyzwyczaić psa do huku. I tak Fidel trafił do Staruszkowa już jako głuche zwierzę.

Bolusia pozbyła się „opiekunka”, usprawiedliwiając się tym, że pies jest chory. Kiedy Boluś trafił do Staruszkowa, przez dwa dni siedział przed bramą i płakał. Potem się do nowego domu przyzwyczaił, ale wciąż bardzo łaknie kontaktu z człowiekiem.

Nero miał wypadek, chyba z udziałem samochodu. Po tym wypadku jest niesprawny, nieustannie ranił sobie uszkodzoną łapę o podłoże. Dlatego teraz nosi bucik.

Kejsi był przywiązany przed Netto, jako szczeniak. Bezskutecznie czekał aż „opiekun” wróci, by go odwiązać. Trafił do Staruszkowa, a potem do rodziny w Szczecinie.

Fado leżał ranny przed Dino w Kamiennej Górze. Ktoś go trafił siekierą w bark.

– Zadzwoniła do mnie Aleksandra, wolontariuszka – opowiada moja rozmówczyni. – Próbowałam losem psa zainteresować gminę, ale ta się wypięła. Fado wykurował się już w Staruszkowie.

Majka i Sabina zostały jeszcze z czasów Karpacza. „Opiekunem” Sabiny był kiedyś lokalny pijaczek, który ją głodził. Do dziś suczka czujnie strzeże miski z jedzeniem, warując przy niej i warcząc na każdego, kto tylko próbuje się zbliżyć.

Z Karpacza do Krzewia trafiły też Malinka i Tosia, które już zmarły.

 

Te biedy mają tylko mnie

Pani Krystyna przechowuje wszystkie karty psów, które już nie żyją.

– Nie potrafię tych kart wyrzucić, bo to tak, jakbym z pamięci i z serca wyrzuciła te psy, a tego nie mogę zrobić – mówi, a głos jej lekko drży.

Psy, które odeszły, swój azyl w pamięci mają zapewniony. Np. doberman Marc był źle leczony, sterydami. Zmarł. W Staruszkowie mieszkał tylko osiem miesięcy.

– Ale jego śmierć zniosłam najgorzej – wyznaje moja rozmówczyni. – Bo Marc i jeszcze Nero to były moje dwie miłości od pierwszego wejrzenia. Marc spał ze mną, jadł ze mną, siedział we mnie wtulony – pani Krystyna przerywa, bo głos jej się załamuje.

Chore psy oznaczają nieprzespane noce.

– Stoję na baczność, staram się walczyć – powoli rozdziela słowa Krystyna Seemayer. – Na początku nie chciałam zgadzać się na eutanazję, potem zrozumiałam, że to błąd. Bo miłość do drugiej istoty powinna przecież polegać na tym, że kocha się tę istotę bardziej niż siebie. A skoro się kogoś kocha, to pozwala się temu komuś odejść, kiedy ten ktoś cierpi i nie można mu pomóc. Pozwolenie na odejście to także okazanie cierpiącemu szacunku.

To jednak hospicjum. Spędziłem tam zaledwie weekend i w tym czasie byłem świadkiem odejścia jednego psa. Pani Krystyna bardzo tę śmierć przeżywała. Dlaczego więc zdecydowała się na prowadzenie azylu dla starszych psów?

– To proste – odpowiada. – Psy, bo dały mi miłość, której nie otrzymałam od ludzi. Psy mnie nigdy nie ugryzły, choć czasem muszę na niektóre podnosić głos. No dobrze, czasem jakiś niewidomy zahaczy mnie zębem, ale to niechcący.

No dobrze, a dlaczego psy, a nie koty? Przecież one wbrew pozorom też przywiązują się do opiekunów. Też kochają.

– Musiałam dokonać wyboru – odpowiada. – Nie wszystkie psy tolerują koty. A ja psów nie trzymam w boksie, „Staruszkowo” to nie schronisko. U mnie zwierzęta swobodnie poruszają się po całej posesji. Oczywiście, te, które są w stanie się ruszać.

No właśnie, dlaczego w Krzewiu Małym mieszkają głównie psy starsze i schorowane?

– Przecież młode i tak sobie poradzą – słyszymy odpowiedź. – A te biedy nie mają nikogo innego, tylko mnie.

No tak, trudno zaprzeczyć: młode, piękne, zdrowe psy wiele osób chętnie przygarnie. A ile osób weźmie psa bez nogi? Psa, który już się za bardzo nie rusza i sika na posłanie? Psa, któremu pozostało już tylko kilka miesięcy życia? Absolutnie nikogo w tym momencie nie oskarżam, mnie też wzruszają śliczne szczeniaczki. Opiekowałem się wprawdzie starszymi i schorowanymi psami, ale miałem je od małego, kochałem je, były mi bliskie. No i przede wszystkim opiekowałem się w danym czasie jednym psem. Nie pięćdziesięcioma. Nie sądzę, żebym dał radę.

 

Z niemałą pomocą przyjaciół

Jak zatem radę daje pani Krystyna, która sama już nie jest bardzo młodą osobą? I też przecież zdarza jej się chorować. No cóż, pani Krystyna stała się wprawdzie symbolem „Staruszkowa”, nie jest jednak sama. Bo nawet ona by sobie pewnie nie poradziła, gdyby nie mniejsza lub większa pomoc kilkorga przyjaciół. Nie tylko tych, którzy wrzucili kilka złotych na zbiórkę. Bo dać pieniądze przecież najłatwiej.

– Akurat leżałam ciężko chora, kiedy pojawiła się Anita – opowiada Krystyna Seemayer. – Anita przyprowadziła kilka innych osób, które jakiś czas wytrwały, ale potem jednak stopniowo odpadły – mówi to bez widocznego żalu. – Jest też inna wolontariuszka, Magda. Kiedy ona wrzuciła post, że „Staruszkowo” potrzebuje karmy, bibliotekarze i urzędnicy z Mirska trzy razy nam tę karmę przywozili. Pomagają też motocykliści, którzy w naszej okolicy urządzają rajd.

Karmę dostarcza też właściciel sklepu z Kamiennej Góry. Raz na jakiś czas przywozi wołowinę, warzywa i owoce. Nie chce pieniędzy.

Tymczasem ja po cichu się cieszę, że z ust pani Krystyny nie padają żadne wyrzuty pod adresem tych wolontariuszy, którzy po drodze odpadli. Bo jak już wspomniałem; sam nie wiem, jak długo ja bym taki wolontariat wytrzymał.

Czasem też pomagają tzw. czynniki oficjalne.

– Marszałek województwa dolnośląskiego przywiózł mi kiedyś pełne auto darów – pamięta nasza rozmówczyni. – I dorzucił jeszcze 10 tys. zł dotacji.

Bywa, że pomagają też celebryci. Modelka Joanna Krupa zorganizowała bal charytatywny na rzecz „Staruszkowa”.

– Wiedziałam, że to nie mój świat, że to świat takich trochę plastikowych ludzi – nasza rozmówczyni krzywi się leciutko. – Niemniej pojechałam, bo chodziło o psy. I dobrze zrobiłam, bo zebraliśmy wtedy 60 tys. zł. Ktoś np. kupił sukienkę za 13 tys. zł, za którą ja bym 10 zł nie dała – śmieje się.

Pani Krystyna korzysta czasem z pomocy świata, którego nie uważa za swój. Ale jest uczciwa.

– Powiedziałam tym ludziom na balu, że oni używają perfum, a ja się perfumuję gównami. I jestem na służbie 24 godziny na dobę. Doprowadziłam ich wtedy do łez.

24 godziny na dobę? Jak to wytrzymać?

– Czasem trzeba od tej biedy odpocząć – przyznaje kobieta. – Ja odpoczywam, kiedy jadę na zakupy, kupić jedzenie dla siebie i psów. O właśnie, proponuję panu tytuł artykułu: „Zeszłam psy” – śmieje się.

A jeśli chodzi o „perfumowanie gównami”, może zabrzmiało to brutalnie, ale bynajmniej nie było w tym przesady. Na parterze hospicjum znajduje się pomieszczenie pod roboczą nazwą „Geriatria” – dla najstarszych, niewidomych psów, przez większość czasu leżących. Te psy załatwiają się pod siebie. Pani Krystyna i wolontariuszki sprzątają na bieżąco, ale i tak czuć zapach odchodów. Trudno, żeby było inaczej.

A co do pomocy, to pomagają też oczywiście tzw. zwykli ludzie. W czasie mojej krótkiej obecności w hospicjum, też przyjechało parę aut z darami. Pomagałem te dary wypakowywać. Swoje ważyły, ale to i tak kropla w morzu potrzeb.

– Swoje kosztują też wizyty u weterynarza – dodaje Krystyna Seemayer. – Ostatnia wizyta to 15 tys. zł. Głupie przycinanie pazurków to 15 zł od psa. Na szczęście doktor Adam Januszkiewicz z kliniki Erjot w Jeleniej Górze jest wyrozumiały. Jest też doskonałym lekarzem.

 

Cenić proste rzeczy

To jeszcze raz zapytajmy: skąd zatem taka siła w drobnej, niemłodej już przecież kobiecie? Psychoanalityk zapytałby zapewne w tym momencie o dzieciństwo.

– Dzieciństwo spędziłam w domu dziecka – wzrusza ramionami pani Krystyna. – Czy było trudno? Bywało przykro, kiedy w świąteczny wieczór zamykali nas w pokoju i gasili światło. Ale generalnie dobrze to wspominam. Było mleko, dentystka, pielęgniarka. Słuchałam Stana Borysa i Breakoutów, pochłaniałam książki historyczne, łykałam jak pelikan różne lektury. Czytałam na korytarzu i pod kołdrą.

Ale skąd dom dziecka? Czy bohaterka naszego reportażu straciła we wczesnym dzieciństwie  oboje rodziców? Cóż, to bardziej skomplikowane.

Małą Krysię wychowywała babcia. A właściwie nie wychowywała. Dziewczynka mieszkała w budzie, z psem. Jadła z psiej miski.

Dlaczego tak? Mama Krysi była Polką, ojciec Romem. Związek się rozpadł, dziecko trafiło do babci, Romki. Babcia wstydziła się przed romską społecznością białej dziewczynki. I stąd ta psia buda. W końcu o wszystkim dowiedziała się milicja i tak Krysia trafiła do domu dziecka.

A po osiągnięciu pełnoletności też nie mogła znaleźć szczęścia. Pojechała na zarobek do Austrii.

– Nie było lekko – wzdycha. – Pracowałam 16 godzin na dobę, szorowałam kible szczoteczką do zębów, spałam w kanciapie ze szczurami. Potem wróciłam do Polski i przetrwałam dwa nieudane małżeństwa. Teraz myślę, że znalazłam spokój. Ten kawałek ziemi w Krzewiu Małym to mój dom, mój świat. Choć boję się powiedzieć, że jestem szczęśliwa, bo a nuż coś złego zaraz się zdarzy…

Obawa przed wypowiedzeniem magicznego słowa może i jest. W pewnym momencie jednak pani Krystyna to słowo wypowiada:

– Zamiast korzystać ze słońca, patrzeć na ptaki, ludzie uganiają się za grosikami – zauważa sentencjonalnie. – A ja się cieszę z tego, że psy są najedzone, że zakwitł mi kwiat. To daje szczęście. Z wiekiem nauczyłam się cenić proste rzeczy.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Ulanowski

A nasza redakcja przypomina, że Staruszkowo zawsze potrzebuje wsparcia!

Wpłaty na konto: Krystyna Seemayer, 03 1060 0076 0000 3130 0131 9410, w tytule przelewu „Darowizna dla Staruszkowa”.

Staruszkowo50 Staruszkowo49 Staruszkowo48 Staruszkowo47 Staruszkowo46 Staruszkowo45 Staruszkowo44 Staruszkowo43 Staruszkowo42 Staruszkowo41 Staruszkowo40 Staruszkowo39 Staruszkowo38 Staruszkowo37 Staruszkowo36 Staruszkowo35 Staruszkowo34 Staruszkowo33 Staruszkowo32 Staruszkowo31 Staruszkowo30 Staruszkowo29 Staruszkowo28 Staruszkowo27 Staruszkowo26 Staruszkowo25 Staruszkowo24 Staruszkowo23 Staruszkowo22 Staruszkowo21 Staruszkowo20 Staruszkowo19 Staruszkowo18 Staruszkowo17 Staruszkowo16 Staruszkowo15 Staruszkowo14 Staruszkowo13 Staruszkowo12 Staruszkowo11 Staruszkowo10 Staruszkowo9 Staruszkowo8 Staruszkowo7 Staruszkowo6 Staruszkowo5 Staruszkowo4 Staruszkowo3 Staruszkowo2 Staruszkowo1

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Current ye@r *